Wczoraj położyłem swoje łapki na nowej odsłonie Fallouta, bez większego przekonania, bo trójka jakoś mi nie podpasowała swoją niewyobrażalną mentalną płycizną. Hej, jesteś tu nowy? Super, to tu masz bombę atomową do rozbrojenia, nara! Początkowo nawet sądziłem, że New Vegas będzie jakimś takim większym DLC-kiem do trójki. Ale nie jest. Inny developer, inne założenia. I traktowanie trójki jak powietrze przy równoczesnej masie nawiązań do drugiej części.

Pograłem zaledwie dwie godziny, ale i tak poczułem niesamowity klimat, nie tak sterylny jak poprzednio, przypominający niedawno obejrzany film The Road. Nie jest tak szaroburo jak w trójce, nie ma też kilometrów identycznie wyglądających korytarzyków, przynajmniej na razie. Są za to bardzo solidnie napisane i przemyślane dialogi. O masę rzeczy można ludzi zapytać, z masy rzeczy wynikają rzeczy inne, a zadania nawet w tych pierwszych dwóch godzinach nie są czarno-białe ani nie polegają na tym, żeby gdzieś pójść i coś nacisnąć. No i przez pierwszych kilkanaście dialogów już się przewijają opcje dla ekspertów w odpowiednich dziedzinach, czy to Medicine, czy Explosives.

Serio, poczułem wczoraj przy tym Falloucie jakieś takie przeprzyjemne ukłucie oldschoolu. Ustawiłem sobie tryb hardcore, w którym mój bohater się odwadnia, musi spać, nie może spamować stimpakami ani reperować sobie nimi połamanych kończyn, do tego jeszcze perk prowokujący dziwaczne spotkania pustynne… i falloutowo mi się zrobiło. To znaczy dokładnie tak jak wieeeele lat temu przy pierwszym odpaleniu dwójki, kiedy aż drżałem z niecierpliwości, co się dalej stanie. Człowiek dużo starszy, ale podjaranie takie samo.

Tak, grafika i animacja są paskudne. Być może są bugi. WHO CARES. Grajcie w to! Dla samego tego ukłucia warto.