Grałem dość długo w betę tej gry. Dobra, poprawka, prawdę mówiąc grałem w betę tej gry tak długo, aż nie zostało mi już nic do odblokowania i wtedy poczułem, że moje zadanie zostało wykonane. Dlatego też bardzo czekałem na pełną wersję. Casualowe podejście do tematu Battlefielda musiało się przecież udać, zwłaszcza podlane sosem Gwiezdnych Wojen, których może nie uważam za absolutnie kultowe, ale jednak się na nich wychowałem i oglądałem je milion razy. I pokazałem je jako jeden z pierwszych “dorosłych” filmów obojgu swoich dzieci. Czyli grają jakąś tam rolę w kształtowaniu mojego charakteru. Dlatego ta gra była dla mnie ważna.

Po pięciu godzinach Star Wars: Battlefront jestem absolutnie rozdarty. Z jednej strony ta gra wygląda jak film i nieraz łapię się na tym, jak szczęka szura mi po dywanie, bo akurat zapatrzyłem się na jakiś kamień czy lśniący kawał lodu. Z drugiej strony nie jestem w stanie pominąć tak ważnych kwestii jak uproszczone do stanu Farmville’a klasy postaci, banalne celowanie i brak jakiegokolwiek odrzutu broni, przez co po ściągnięciu spustu nawet nie trzeba specjalnie korygować tego, gdzie odpływa celownik.

Czuję się faktycznie jak w Gwiezdnych Wojnach, temu nie da się zaprzeczyć. Staję w efektownym wykroku, wyciągam przed siebie blaster i robię pewpewpew, zabijając paskudnych sługusów Imperatora. A czasami nawet samego Imperatora, o ile pojawi się na polu walki, natychmiast burząc zrównoważenie rozgrywki i sprawiając, że najchętniej przegryzłbym kabel od pada, gdybym tylko miał kabel od pada. Bohaterem stać się może każdy gracz, który będzie miał tyle szczęścia, że znajdzie na polu bitwy żeton zmieniający go w tego bohatera – i to samo dotyczy wszelkich specjalnych zdolności i specjalistycznego wyposażenia nawet takiego jak Tie Fightery i X-Wingi. Nie macie pojęcia, jak bardzo frustrująca jest sytuacja, w której wreszcie znajdujecie ten pieprzony żeton, zaciskacie kciuki, żeby była to wieżyczka przeciwpancerna, bo taka by się wam akurat przydała… a tu dupa. Odnowienie kart.

Karty to pomysł na dostosowanie postaci. Możemy mieć jednocześnie trzy karty. Dwóch z nich można używać do woli (mają swój czas odnawiania, i to on właśnie zostaje zresetowany za pomocą jednego z żetonów), trzecia jest najmocniejsza, ale jednocześnie też możemy ją wykorzystać określoną liczbę razy. To tworzy niepotrzebny i nieprzyjemny moim zdaniem motyw zimnej kalkulacji – cholera, chętnie bym przełączył swoją broń w tryb jonowy i pomógł drużynie w obaleniu wrogiego AT-AT, ale zostało mi już tylko 8 ładunków, więc chyba sobie daruję i zachowam je na sytuację, w której dostanę najwięcej punktów… Oczywiście ładunki można dokupować za punkty zdobywane po każdej rundzie, ale jeśli akurat oszczędzam na plecak rakietowy (a to element wyposażenia absolutnie niezbędny do efektywnej gry), to nie będę na takie pierdoły wydawał pieniędzy.

Star Wars: Battlefront na jeszcze jednym froncie nieco dziwi. Mianowicie – jeśli liczyliście na bardzo dużą liczbę bardzo dużych map, to mam dla was w połowie dobre, a w połowie złe wiadomości: są mapy bardzo duże, ale jest ich bardzo mało. A konkretnie cztery. Po paru godzinach widziałem już wszystko i zaczynam powoli odczuwać lekkie znużenie wywołane narastającym poczuciem rutyny – po prostu już wiem, kiedy spodziewać się AT-AT w określonym miejscu i wiem, co zrobić, żeby walkera zniszczyć/ochronić.

Jeśli szukacie natychmiastowego, szybkiego multiplayera, gdzie wasze stare już ręce nie będą miały aż takiego znaczenia jak w Call of Duty, powinniście pograć w Battlefronta, który przy okazji jest najładniejszą grą w historii konsol. Ale ostrzegam, wyczuwam już pewne oznaki znużenia. A na DLC chyba nie chce mi się czekać.