Od ponad roku jestem całkiem szczęśliwym użytkownikiem konsoli Nintendo Switch. Po ograniu parunastu tytułów, umiarkowanie nieszkodliwym uzależnieniu od switchowego Diablo III i wielu dyskusjach z synem na temat switchowej Zeldy postanowiłem napisać kilka słów, które może się komuś przydadzą.

Od razu na początek disclaimer: w naszym domu Switch jest trzecią konsolą, a czwartą maszyną do grania (dwie konsole plus pecet były przed nim). Nie ukrywam, że wahałem się długo ze Switchem, ale moja praca wymaga niezwykle częstych i długich podróży, podczas których moim największym wrogiem jest nuda.

Switch to, jak na pewno wiecie, hybrydowa konsola, która jest trochę stacjonarna (można ją podłączyć do telewizora za pomocą stacjonarnego stelażu), a trochę przenośna (można ją wyciągnąć ze stelaża, dołączyć do niej po bokach dwa kawałki pada i tak grać). Początkowo byłem sceptyczny wobec takiego podwójnego rozwiązania, ale szybko się przekonałem do tego, że strasznie to fajne, tak sobie wziąć konsolę spod telewizora i pójść z nią do wanny.

Ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, jak fantastycznie przemyślano budowę tej konsoli. Garść przykładów? Proszę bardzo.

Dwa kawałki pada mają szyny, w której można włożyć blokady z przywiązanymi sznurkami – i grać w Just Dance, co moja córka czyni za każdym razem, gdy przychodzi do niej jedna z koleżanek.

Oba kawałki pada można obrócić o 90 stopni – i zorientować się wtedy, że pod szynami znajdują się mikroguziczki, dzięki czemu każda połówka pada staje się mikropadem do małych gierek takich jak Mario Kart, więc można grać w dwie osoby nawet mając tylko jedną konsolę.

Połówki padów mają w zestawie dodatkowy stelaż, po włożeniu w niego stają się pełnoprawnym, normalnym padem.

Konsolka, gdy włożyć ją w jej podtelewizorowy stelaż, wystaje znad niego ekranem o kilka milimetrów – akurat tyle, żeby na tym wystającym fragmenciku mógł się wyświetlić stan jej baterii. Takich drobiazgów są dziesiątki, a może i setki. Każdy z nich zaskakuje pomysłowością i trzeźwością umysłów ludzi, którzy projektowali Switcha. Gdy zacząłem zauważać te małe rzeczy poczułem, że ta konsola to faktycznie coś zupełnie z innej beczki.

Switch to w teorii przede wszystkim gry Nintendo, ale ja za grami Nintendo i ich stylistyką nie przepadam. The Legend of Zelda: Breath of the Wild zaczynałem już trzy razy i za każdym razem wprawdzie docierałem trochę dalej, ale również za każdym razem porzucałem ją w cholerę. Mój piętnastoletni syn z kolei jest wielkim fanem tej gry i skończył ją całą już kilkukrotnie.

To, że nie lubię Zeldy, jest chyba największą barierą pokoleniową, jaką spotkaliśmy w naszej wspólnej historii, co jest z wielu względów dość zabawne, bo moglibyśmy się kłócić o rzeczy potencjalnie bardziej zapalne, jak na przykład muzykę albo sposób ubierania się, a tymczasem wybraliśmy Zeldę. Znak czasów jak nic.

Poza Zeldą z nintendowych dziwadeł próbowałem jeszcze Mario + Rabbids, przedziwną wariację na temat gry XCOM, w której jako oddział bohaterów Nintendo walczymy z Królikami z gier Ubisoftu – uwaga – w turowych, strategicznych bitwach, i to też mnie nie ukrywam odrzuciło. Może byłem zmęczony, mam tę grę na liście zapasowej.

Jedyna nintendowa gra, która zagrała mi na jakichś nostalgicznych strunach, to Super Mario Odyssey, genialna platformówka, którą z przyjemnością skończyłem i nawet sporo katowałem szeroko pojęty endgame (włącznie z zabiciem wszystkich bossów z gry na jednym życiu i bez checkpointów). Będzie osobny wpis o Mario, bo to jest bardzo, bardzo dobra rzecz.

Dla mnie jednak Switch to co innego. Switch to cyfrowy towarzysz podróży, najlepsza przenośna konsola, jaką kiedykolwiek miałem, a miałem je wszystkie. Graliście kiedyś w samolocie w rockstarowe LA Noire? Albo w Wolfensteina (tego nowego)? Albo w Skyrima? Albo w nowego Dooma, tego z riffami i odrywaniem łbów demonom? No właśnie. Switch najjaśniej błyszczy wtedy, gdy mogę na nim grać w gry, które albo pominąłem na głównych platformach, albo nie miałem dość czasu, żeby się w nie zagłębić.

Tu najlepszym przykładem jest Diablo III, któremu poświęcę osobny wpis na pewno, bo pochłonęło mnie do tego stopnia, że gram w nie nawet na telewizorze, a to przy Switchu zdarza mi się niezwykle rzadko. Niemniej już zacieram łapki na najbliższy dłuższy lot, bo na pewno szybko mi minie na rezaniu greater riftów i levelowaniu legendarnych klejnocików.

Oczywiście Switch to stosunkowo młoda konsola, więc nie ma na nim jeszcze tych wszystkich gier, które zwyczajowo wychodzą zarówno na PS4, jak i na Xbox One. Dlatego też, gdy już człowiek przegryzie się przez to, co lubi z gier, które już zna, pora sięgnąć po armię indyków, która Switcha w międzyczasie zdążyła zaatakować. Stardew Valley i Dead Cells to najlepsze, co można mieć z indyków i powiem Wam, że na przenośnej konsolce w obie te gry gra się jeszcze lepiej. Podobnie w Moonlightera.

Powiem zatem tak: Switch to świetny wybór po pierwsze dla ludzi, którzy lubią gry Nintendo, po drugie dla ludzi, których interesuje główna scena indie, ale jednak przede wszystkim dla ludzi, którzy dużo podróżują (może to być oczywiście codzienny tramwaj do pracy). Gdy gdziekolwiek się wybieram, Switch zawsze ląduje w walizce albo w torbie, bo zachwyca mnie za każdym razem to, że mam ze sobą konsolę przenośną, zdolną odpalać duże gry, na której na dodatek mam jeszcze cały wagon indyków. Wydaje mi się, że to wprost wymarzona konsola dla zabieganych czterdziestolatków, dla których wieczór przed konsolą to luksus. W naszym, nie ukrywajmy, zbyt prędkim już życiu każda sekunda jest na wagę złota, a Switch odzyskuje całkiem niespodziewane pokłady czasu.

Mam nadzieję, że dobre wyniki sprzedaży Switcha (co ja piszę, jakie dobre, wyniki sprzedaży Switcha są atomowe) zachęcą jak największą liczbę producentów do wydawania swoich gier na tę platformę, bo chętnie pograłbym w jeszcze z 400 gier.