Jak wspomniał mój blog-partner Cubituss, ubiegły tydzień spędziłem śmigając po Dolomitach na snowboardzie (takie urządzenie, dzięki któremu opycha się narty raz na zawsze na Allegro…). Ale nie był to jedyny sprzęt jaki zabrałem – drugim był oczywiście mój X360. Tak, wiem, chore uzależnienie, ale z drugiej strony skoro urlop ma być czasem w 100% wolnym od trosk, problemów i zmartwień, przeznaczonym na to co lubimy najbardziej, to moja konsola pasuje tam jak ulał.

Naturalnie czasu na granie nie było za dużo, bo mimo mojego zboczenia bardziej na takim wyjeździe cenię sobie czas spędzony na piciu z przyjaciółmi, ale były ze dwie czy trzy okazje aby dobyć wspólnie padów. Co dało mi trochę do myślenia o naszej ulubionej rozrywce.

Po pierwsze, zrozumiałem chyba do końca na czym polega fenomen Wii. Nintendo nie zrobiło konsoli do gry – oni zrobili konsolę do zabawy. I tego właśnie  oczekuje przeciętny “casual” (amator, świeżak, nowicjusz – zwał jak chciał). A żeby zabawa była dobra, musi spełnione być kilka podstawowych warunków. Na przykład: gra powinna rozpocząć się w trzy sekundy po odpaleniu ekranu startowego. Żadnych filmów intro, żadnych dialogów wprowadzających w fabułę – po prostu akcja. Daliśmy mu grę, więc on chce grać.

Co za tym idzie, w ciągu kolejnych pięciu sekund każułal chce wiedzieć jak obsługiwać kontroler. “Jak tym się steruje???!!!” słyszy hardkorowiec, widząc potrząsającego niecierpliwie padem frustrata. Naturalnie wszystko co wykracza poza lewą gałkę i zielony guzik określone zostaje jako “za trudne”.

Nie ma też co liczyć na to, że każułal klęknie przed grafiką nowych Gearsów czy Burnouta. Pomijam już dostępny w hotelu telewizor hade-prawie-redi z ekranem rozmiaru A4, który pomagał jedynie domyśleć się jak twórcy chcieli aby gra wyglądała – każułala nie wzruszyłaby nawet super kosa na moim domowym monstrum. Każułal po prostu nie ma skali porównawczej, nie wie jak rozwijają się gry, nie potrafi dojrzeć szczegółów i pracy dizajnerów, grafików i animatorów. Tak długo jak każułal nie zorientuje się że to co ogląda to gra a nie film z blu-raya, na zachwyty nad stroną wizualną naszych ukochanych produkcji nie mamy co liczyć.

Nie dziwne więc, że tym co przyciągnęło uwagę moich znajomych, na codzień mających małą styczność z grami były dwa klasyki z półki Arcade – Joint Strike 1942 i Bejewled2. Nie muszę dodawać, że to pierwsze było domeną panów, a drugie przypasowało mojej koleżance. Potwierdziło się przy tym, że układanie kolorowych diamencików ma hipnotyzującą moc, której uległa reszta imprezowiczów.

Tak czy siak, mój opasły folderek z grami poza FIFĄ (dla osobnego gatunku graczy: hardcore-one-gamers) nie był praktycznie potrzebny. Gearsy były za nudne, Burnout za chaotyczny i za szybki, a GTA sprowadzało się do masakry przypadkowych przechodniów i policjantów. Nie udało mi się nikogo przekonać do ambitnych gier ani do kupna konsoli.

Co na dłuższą metę nie jest takie złe, bo gdyby każdy grał tyle co ja, to kto wyciągałby mnie co roku na deskę…?