Skończywszy (oczywiście w co-opie, a jak inaczej) pierwszy film z czterech mogę się podzielić pierwszymi wrażeniami z Piratesów, na których czekałem chyba bardziej niż na LA Noire.

Cóż… jak na razie to jest najlepsza gra Lego, w jaką miałem okazję grać! Okazuje się bowiem, że stłoczenie fabuły Klątwy Czarnej Perły w pięciu treściwych misjach (wzorem LSW3 – pociętych scenkami przerywnikowymi i dziejących się w różnych miejscach) jest absolutnie możliwe, ba, nawet wskazane.

Dzięki temu stłoczeniu bowiem nie było jak na razie ani jednego poziomu z pojazdami (nie cierpię poziomów z pojazdami), nie było ani jednego wynalazku pokroju misji RTS z LSW3 (nie cierpię wynalazków pokroju misji RTS z LSW3). Samo (kapitalne) mięso, same świetne pirackie klimaty, same dobre pomysły i wciągające na maksa misje. Zadanie z prowadzeniem promienia światła przez całą wysepkę i jej podziemia – znakomite, chociaż brakowało mi kultowego “why is the rum gone”, choćby wymruczanego po legowemu.

Hub zrealizowano, z tego co na razie widzę, w łączonym stylu pierwszego Indy’ego i LSW3, czyli w miarę zdobywania kolejnych złotych cegiełek (za kończenie/maksowanie poziomów) otwierają się kolejne jego części. Postaci odblokowuje się w hubie, uprzednio je natłukłszy, podobnie czity.

Na samych poziomach jest sporo do roboty – poza 10 minikitami… to znaczy butelkami ze stateczkami trzeba jeszcze uzbierać osiem rzeczy, na które wskazuje kompas Jacka Sparrowa. To zresztą zupełnie nowa mechanika, może nie przełomowa, ale bardzo fajna – podobnie jak strzelanie z armat w trybie fpp.

Ta gra stoi też muzyką, która nie chce mi wyjść z głowy. Oraz kapitalnymi dowcipami. Jak w hubie wykopałem skrzynię z wiadomymi monetami, wziąłem jedną z nich, a Will zmienił się w sami wiecie co, to mi się gęba roześmiała tak samo, jak wtedy, gdy w kinie Barbossa przebił Sparrowa na wylot i stało się to, co się stało.

Serio. Lego Pirates of the Caribbean. Kupujcie to. Swoim dzieciom i przede wszystkim sobie samym. Wracam do piracenia.