W przypływie dobrego humoru oraz za namową znajomych kupiłem sobie kolejną grę na XBLA, gdzie trafiają coraz lepsze i coraz dłuższe tytuły. (dygresja: można już kupić Deathspanka i Shanka na Steamie w wersji pecetowej).

Tomb Raidera zawsze umiarkowanie lubiłem, w mojej hierarchii to taka typowa gra na siódemkę, więc nie spodziewałem się po jego izometrycznej wersji jakiejś miazgi, a jednak okazało się, że Lara Croft and the Guardian of Light robi znakomite pierwsze wrażenie i jest prawowitym Tomb Raiderem. So what, że wszystkie korytarze zaginają się pod kątem prostym i zawsze wiadomo, gdzie iść, to po prostu fajna arcade’owa gra, do tego większa, niż się spodziewałem, bo coop wygląda inaczej niż singiel (to zresztą ostatnio dość modny trend, że o Shanku właśnie wspomnę).

W każdym razie sterowanie dość odległą od kamery Larą jest lepsze, precyzyjniejsze i szybsze niż w “dużej” wersji Tomba, a system targetowania prawą gałką sprawia, że walki są naprawdę interesujące, szczególnie że w część przeciwników trzeba ciskać włócznią zamiast pruć do nich z karabinów. Oczywiście każdy level pełen jest głupszych i mądrzejszych wyzwań, a także niezłych zagadek, które mogły zadziałać tylko w izometrii. Lara potrafi całkiem sporo, od wskakiwania na wyższe poziomi po wbitej w ścianę włóczni przez bujanie się na linie po strzelanie nią w metalowe uchwyty. W coopie włócznia zarezerwowana jest dla pewnego wojownika, i dopiero przy grze we dwóch powinno się robić tu naprawdę ciekawie.

Tytuł nie frustruje, jest zdecydowanie relaksujący, a niezbyt rozległe poziomy sprawiają, że od razu wiadomo, co trzeba zrobić. Taki instantowy Tomb Raider zdecydowanie przypadł mi do gustu i mam zamiar go sobie niespiesznie przejść, wciąż pamiętając, że ośmiobitowy styl gier (pod względem części mechaniki i prezentacji) wcale jeszcze nie umarł. Polecam.