IO Interactive to duńskie studio, które zasłynęło z produkcji kolejnych odsłon Hitmana, aż wreszcie postanowiło zerwać z łysym twardzielem i zaprezentować półłysego twardziela-psychopatę wraz z jego bardziej pojętnym koleżką. Kane & Lynch, bo to o nich mowa, doczekali się bardzo nierównej gry, w której hollywoodzki, sensacyjny, brutalnie świetny scenariusz mieszał się z przeciętnym gameplayem. Mimo tej wady uważam pierwszą część gry za jedną z lepszych tak zwanych “gier na siódemkę”. Dlatego też z pewnym podekscytowaniem czekałem na dwójkę.

I teraz, tuż przed końcem gry, sam nie wiem co myśleć, z wielu powodów. Tym razem sterujemy tym bardziej trzepniętym z pary bohaterów, Lynchem. Lynch od czasów poprzedniej części wynormalniałi nie ma już (a szkoda) jazd, podczas których wydawało mu się, że wszyscy przechodnie to chcący go zamordować policjanci, więc to w zasadzie bez znaczenia, kim jest główny bohater. Rozgrywka jednak nie przypomina dość zróżnicowanej pod tym względem jedynki, gdzie nawet był epizod na wojnie z kartelem narkotykowym. Tym razem przedzieramy się przez zapomniane zakątki Szanghaju, nie zdejmując palca ze spustu.

Antypatyczny koleś... podczas gry nie byłem w stanie go polubić

Bo z dwójki zrobiono strzelaninę tak modnego ostatnio stylu “kaczka i pożar” (duck & fire, tantiemy za kreatywne tłumaczenie proszę kierować na konto bloga). Każda wymiana ognia wygląda dokładnie tak samo: zajmujemy strategiczną pozycję, a potem wyczekujemy przeciwników i faszerujemy ich kulami, wynurzając się na chwilę zza przeszkody. Kane wspiera nas na każdym kroku i robi to nieźle, ale nie aż tak świetnie, żeby się zbunkrować za jakąś skrzynką i czekać na koniec zamieszania.

Giwer jest całe mnóstwo, od rewolwerów przez pistolety i karabiny maszynowe po wymyślne zabawki w stylu półautomatycznego shotguna, któremu zamek przeskakuje z cudownym szczęknięciem (aż nie chce się używać niczego innego). Ale właśnie: nie ma tu w zasadzie nic więcej. Okej, można wziąć kogoś na zakładnika, a potem odstrzelić mu łeb, można cisnąć kanistrem w powietrze i rozwalić go celnym strzałem, gdy będzie przelatywał nad głowami przeciwników. Ale przy dłuższych sesjach K&L2 nuży, dlatego jest świetną grą na pół godzinki.

Strzelanie, strzelanie, strzelanie. I czasami jakiś skrawek fabuły. Za mało!

Fabuła, na którą bardzo liczyłem, niestety leży. Jest tam w tle jakiś deal, który duet próbuje dograć, miłość Lyncha do niejakiej Xiu, ale wszystko to podano w nieciekawy sposób. Scenki przerywnikowe trwają po kilkanaście sekund, a najwięcej dowiadujemy się z ekranu loadingu, słuchając połowy telefonicznej rozmowy Lyncha i oglądając przy tym statyczne artworki. Ani to ciekawe, ani wciągające, szczególnie że niemal od razu po rozpoczęciu misji zaczyna się kanonada i nie cichnie aż do samego końca.

Autorzy zdawali sobie sprawę z płytkości swojej gry, więc postanowili ją udziwnić – i tutaj mogę tylko bić brawo art directorowi. Tak wystylizowanej gry nie widziałem już dawno, dawno też nie widziałem takiej konsekwencji. Fakt że styl graficzny kompletnie mi nie odpowiada, nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia, trzeba docenić to, jak bardzo twórcy postarali się o upodobnienie gry do filmiku z YouTube’a, względnie jakiegoś zrytego głowicą nagrania VHS. Przeskakujące kolory, niewyraźne kontury, chwilowa pikseloza, przesadzone ciemności – wszystko tu jest w komplecie, niestety włącznie z koszmarnie trzęsącą się kamerą, której już po pięciu minutach miałem kompletnie dosyć. Na szczęście dało się ją wyłączyć w menu. Tej stylizacji poddano również fabułę, trochę przesadnie ją brutalizując. Ale poziom “Tysiąca Cięć” zapamiętam na długo, jeśli nie na zawsze.

Czy K&L2 podobał mi się? Z jakiegoś masochistycznego powodu tak. To dobra gra na szybki doskok, bo strzelaniny są tu całkiem tłuste. Szkoda, że nic poza nimi tu nie ma: w mojej skali 6/10 zatem, bo zupełnie nie podpasowało mi multi.

Gra nie odniosła póki co wielkiego sukcesu, więc trzeciej części na razie nie należy się spodziewać – no chyba że faktycznie nakręcą ten film z Willisem i Stathamem na podstawie jedynki.