-Tatusiu, mogę ajpada? – wielkie oczy patrzą na mnie z nadzieją i prośbą. Wiem doskonale, o co jej chodzi. Zwierzątka przecież się same nie nakarmią, a gier freemiumowych na iPadzie jest już kilka. Łamie mi się serce, więc wpisuję dziecku kod w urządzenie i zaczynam obserwować, co robi.

A dziecko gra przede wszystkim w Hay Day. Grę polecił mi mass(a (który kiedyś coś tu napisze, mówię Wam!), ale do mnie nieszczególnie trafiła, bo podczas swojej pracy w Gadu-Gadu nagrałem się w symulatory farmerskie na całe życie. Doceniłem jednak niesamowitą dbałość autorów o szczegóły, jak również konsekwencję graficzną i stylistyczną całego produktu. Ta gra jest po prostu piękna, a na dodatek świetnie przemyślana, od gameplayu po interfejs, opierający się głównie na swipe’ach, czyli przesunięciach palca, a nie pukaniu w ekran.

Co jednak sprawiło, że Ania tak bardzo się w tę grę wkręciła? Siatka wzajemnych zależności i olbrzymia przejrzystość całego tytułu. Celem gry jest rozwijanie farmy poprzez zdobywanie punktów doświadczenia. Te wpadają za wypełnianie misji, ale też zbieranie uprzednio wysianych zbóż oraz innych produktów farmerskich. Pewien niepokój wzbudziło we mnie produkowanie ze świnek bekonu i nawet miałem przemowę, że zwierzęta się zabija, żeby je zjeść, ale przemowa okazała się niepotrzebna, bo autorzy poszli w kierunku bezpiecznej groteski i bekon produkuje się, wkładając świnkę do sauny, uprzednio założywszy jej czepek.

Łańcuchy produkcyjne są krótkie, ale przeplatają się: zboże (kilku rodzajów) potrzebne jest do produkcji pasz i produktów wypiekanych w piecach, paszami karmimy zwierzaki, a zwierzaki znoszą jaja/dają mleko/wypacają bekon. Produkty końcowe potrzebne są nam do wypełniania misji (których pełna lista wisi w pobliżu na naszej farmie), ale można też je sprzedać na wolnym rynku – i tutaj gra wchodzi znienacka w synchroniczny multiplayer, bo kupuje się wyłącznie od innych graczy.

Ania, po kilkukrotnym zużyciu wszystkich ziaren i konieczności udania się na zakupy żyta i kukurydzy, zaczyna się dzięki tej grze uczyć podstawowych zasad gospodarowania surowcami. Zanim cokolwiek wyprodukuje sprawdza, czy nie zabraknie jej pierwszego produktu w łańcuchu. Patrzy też na misje i ocenia, czego jej brakuje do wypełnienia każdej z nich. Układa w głowie plan, co będzie robiła w jakiej kolejności. Najpierw dwie paczki popcornu, więc trzeba wysiać kukurydzę, ale zostaje pół pola wolne, to może groszek, sprawdza czy groszek jest potrzebny… i tak dalej.

Gra jest freemiumowa, co oznacza, że moje dziecko co i rusz trafia na przeszkodę w postaci świni tyjącej przez godzinę albo zboża, które rośnie 15 minut, więc musi czekać (a wszyscy rodzice wiedzą, jak bardzo cierpliwe są dzieci). Gra zachęca do zużywania diamentów (kupuje się je za prawdziwe pieniądze), ale Ania ma przykazane, żeby tego nie robić – i nie robi. Ale o dziwo bardzo odpowiadają jej interwały, do których jest dzięki temu podejściu zmuszona. Ustawia sobie swoją farmę z jakimś zestawem założeń i wraca do niej za godzinę, żeby zrealizować kolejne plany. Zwykle wymyślane od nowa, ale nie spodziewałbym się przesadnie dobrej pamięci po pięciolatce.

Podoba mi się to dziecięce, ale już ekonomiczne podejście. Podoba mi się ta gra.