Dzisiaj trochę bardziej branżowo, a mniej newsowo, w końcu i tak większość z Was wie, gdzie pracuję. No więc opowiem teraz o moim znienawidzonym słowie, które robi zawrotną karierę wśród działów marketingu i PR-u. Tak, chodzi o tytułowe embargo.

Czym jest de facto w szeroko pojętej branży dziennikarskiej? Trudno jednoznacznie stwierdzić, ponieważ embargowanie informacji możliwe jest już chyba tylko w Chinach i innych mniej rozwiniętych krajach. Mimo tego nasza growa działka dzielnie się trzyma: przed wieloma pokazami gier dziennikarzowi podtykany jest pod nos papier (nazywany endea – od NDA, non-disclosure agreement) z datami, kiedy może podzielić się ze światem swoimi wspaniałymi informacjami. Czemu to ma służyć? Służyć ma to wyłącznie jednej rzeczy – promowaniu tych mediów, które wydawca chce promować.

Wielokrotnie dostawałem już bowiem piany na pysku, kiedy mimo przyklepanego embargo, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, znienacka pojawiał się tekst o jakiejś grze u krajowej albo zagranicznej konkurencji. Czy mieli inne embargo – interweniowałem od razu? Nieee, skąd! Mieli takie same jak Ty, ale coś chyba źle doczytali, już my się z nimi policzymy! I na tym kończą się sankcje, a ja ze swoim tak zwanym exclusive’em (czyli materiałem na wyłączność) znajduję się w… sami wiecie gdzie. Oczywiście sam embarg przestrzegam, ale tak jak każdego uczciwego człowieka trzepie na widok złodzieja, który bezczelnie jeździ mu przed nosem złotym BMW, tak i tutaj mam gdzieś w sercu tlący się ognik “Cholera, czyżby opłacało się oszukiwać?”.

Nie ja pierwszy to zresztą zauważyłem. Bodajże już techcrunch w wielkim, płomiennym liście napisał, że oni embarga od dzisiaj mają w nosie i będą pisali od razu o wszystkim, bo za dużo jest przecieków wszelkiego typu – zapewne niekontrolowanych, ale to z powodu embarg istnieją przecieki, nie odwrotnie. Gdyby embarg nie było, nie byłoby czego przeciekać, bo informacja natychmiast rozprzestrzeniałaby się po całym świecie. W czym by to komukolwiek przeszkadzało? Otóż nie przeszkadzałoby to nikomu w niczym poza działami PR, które muszą rozliczać się ze swoich planów marketingowych. Zazwyczaj będących kompletnym idiotyzmem u samych swoich podstaw – Europa ma się dowiedzieć o tym 12 października, a USA 4 października. Dlaczego? Bo tak. A jak przeciekają materiały (bo przeciekają, wszak informacja jako taka embargowana być nie może, jest faktem lub ogłoszeniem i wolno o niej pisać, choćby człowiek podpisał dziesięć cyrografów krwią i siedem spermą), to od razu wszyscy zdziwieni, oburzeni i rozwścieczeni. “Nie mieliście prawa recenzować naszej gry przed czwartkiem! We wtorek jest world exclusive dla Game Informera i mają wyłączność na siedem dni!”. Hello, proszę państwa? To naprawdę Wam zawaliło sprzedaż? Czy może raczej wymyślone tabelki, spełniające wyłącznie potrzebę ich wymyślenia?

Coraz bardziej i coraz częściej przeraża mnie jednak to, że dziennikarze sami się w te embarga wpędzają. Zamiast siedzieć cicho, zgarnąć review copy w kieszeń i dylać do domu pracować, dopytują się – a na kiedy embargo? Dacie do podpisania? A na print kiedy embargo? A na online? Potem i tak jeden z drugim się wyłamie i puści recenzję o 3 dni za wcześnie tylko po to, żeby dobrze się zindeksować w Googlu, położy uszy po sobie, przeprosi, zaleje się łzami i powie, że NDA zjadł mu pies. Albo – sytuacja ekstremalna w drugą stronę – będzie tak przejęty tym, iż ktoś mu dał coś do podpisania, że będzie przestrzegał tego co do ostatniej literki i choćby cały świat już napisał, że premiera Modern Warfare oddalona w niezdefiniowaną przyszłość, to on nie napisze, bo przecież mu nie wolno.

O ile łatwiej byłoby, gdyby warunki były uczciwe – wszyscy dostają wersję w tym samym momencie, kto pierwszy z tekstem, ten lepszy i wszystko. Zamiast tego mamy we współczesnym świecie embargowane wersje gier, embargowane arty, embargowane screeny oraz zabawne ustępy w NDA w stylu “recenzować grę wolno przed 10 września, tylko jeśli recenzowana gra osiągnie wynik 90% lub wyższy”. Efekt? Recenzje Uncharted 2 wszystkie tego samego dnia poszły online, więc zamiast spokojnie poczytać sobie wrażenia na paru ulubionych sajtach w odstępie kilku dni, zostaliście zalani porannym uncharteddwatyzmem. Efekt moim zdaniem odwrotny od zamierzonego.