Katuję sobie tego Fallouta, katuję i dochodzę coraz bardziej do wniosku, że mimo ogólnego podekscytowania, jakie we mnie wzbudza eksploracja ruin naszego świata (no dobra, ruin Waszyngtonu), wolałbym, żeby ta gra była zdecydowanie… krótsza.

Wszędzie czytam marudzenie, że jakaś tam gra trwała zaledwie 6 godzin i że była za krótka – i dziwię się zawsze przeokrutnie. Jak to za krótka? Za krótka w porównaniu do czego? Urwali fabułę w połowie? Przelecieli po łebkach najważniejsze sprawy i znienacka wypuścili napisy? Poza tym zaraz – jakie znienacka? Sześć godzin? Przecież to tyle co trwają trzy filmy…

No właśnie. Dzisiaj na branżowym spotkaniu temat długości gier pojawił się i wzbudził kontrowersje, a ja stoję cały czas na stanowisku, że współczesne gry są za… długie. Naprawdę. Dead Space jest fantastyczny, ale ileż można lutować te gluty wszystkie? Podobno kończy się tę grę w dwanaście godzin, ja mam za sobą trzy i czuję już, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby gra zaczynała się mieć ku końcowi (a tu zdaje się nawet nie zaczęła się jeszcze rozkręcać). Czy naprawdę “długość” gry jest jakąkolwiek cezurą? Czy najwybitniejszym filmem wszechczasów jest Siedmiu samurajów Kurosawy w wersji reżyserskiej, czyli bodajże ośmiogodzinnej?

Piękne, długie... czemu aż tak długie...

Piękne, długie... czemu aż tak długie...

Tak, wiem, grę można zasejwować, a filmu nie można. To znaczy, nie, zaraz, przecież można. Nazywa się to “pauza”. Czemu zatem tak cholernie narzekamy na te wszystkie zbyt krótkie gry, skoro przed przeciętnym filmem spędza się trzykrotnie mniej czasu niż przed grą? Odpowiedź jest jedna – to przyzwyczajenie. U zarania dziejów gry były “nieskończone”. W nieskończoność można było odbijać piłeczkę w Pongu, przechodzić Asteroids albo spuszczać łomot czarnemu/białemu szpiegowi w Spy vs Spy. Gdy gry – w sumie nawet nie umiem powiedzieć kiedy to się stało – nagle dostały fabuły, to to stare przyzwyczajenie pod tytułem “a ja tu bym jeszcze chciał dorzucić raz złotówkę i jeszcze trochę pograć” z niewiadomych przyczyn zostało na miejscu.

Mamy tendencję do spoglądania na wszystko przez pryzmat pieniędzy. Skoro za grę zapłaciłem 200 złotych, to chciałbym przed nią spędzić co najmniej 12 godzin, ponieważ 200 podzielić przez 12 równa się 16 i 6 w okresie, czyli wydaję 16 złotych na godzinę. I prawdę mówiąc… weźcie na to spójrzcie… 16 złotych na godzinę to ja wydawałem w drugiej klasie liceum na spotkaniu przy piwku i nie marzyłem w ogóle o żadnej konsoli, bo mnie nie było stać… a dzisiaj zdecydowanie nie przeliczam ubawu na złotówki, bo musiałbym się natychmiast schować pod jakiś kamień, gdybym podsumował taryfę tam, wjazd/alko/jedzenie i taryfę z powrotem, a potem podzielił to przez ilość godzin spędzonych na zabawie…

O tak, przy tej maszynie mogę spędzić 200 godzin. Ale jeśli będę chciał, wstanę zadowolony po pięciu minutach

O tak, przy tej maszynie mogę spędzić 200 godzin. Ale jeśli będę chciał, wstanę zadowolony po pięciu minutach

Tak więc podejście matematyczne w odniesieniu do gier jest moim zdaniem kompletnie bez sensu. Co więcej, jak, pokazuje moje zniecierpliwienie Dead Space’em, przesadna długość fabuły odstrasza i zniechęca, przynajmniej hiperaktywnych trzydziestolatków (przypominam, że massca usnął przy Far Cry’u 2, jak rozumiem z analogicznych przyczyn). Dlatego mam apel do twórców – albo róbcie gry, których się w ogóle nie da skończyć, albo róbcie gry, które da się skończyć w dwa-trzy nienerwowe wieczory. Połączenie obu typów udało się tylko w grze Left 4 Dead, ale to mistrzostwo świata, któremu poświęcimy niedługo osobny wpis.