W związku z kupnem nowego peceta (to znaczy starego, ale nowszego – pisałem o tym tutaj), postanowiłem sprawdzić, o co tyle hałasu z całym tym Divinity: Original Sin. Pograłem w tę grę chwilę na moim laptopie już jakiś czas temu, ale laptop zrobił wiu, bziu i się zawiesił – i tak za każdym razem, przegrzało się biedactwo i nawet zdjęcie dolnej pokrywy oraz wachlowanie nie pomogło. Nie pomogło prawdopodobnie również zapomnienie, że dolna pokrywa jest zdjęta i wsadzenie palca w wiatrak od karty graficznej.

Dlatego też Divinity czekało sobie, aż wreszcie kupię jakiegoś peceta, a gdy już się doczekało, postanowiłem dość dobrze w nie pograć przed napisaniem jakiegokolwiek tekstu na blogu. Divinity to bowiem gra RPG starej daty, a w grach RPG starej daty zwykle w okolicach siódmej godziny rozgrywki zaczynało się w miarę rozumieć, na czym polega system walki i jak w ogóle grać. Dlatego też na moim Steamie przy Divinity widnieje czas gry powyżej 14 godzin. Dobra chwila na pierwsze wrażenia.

Divinity to mega nowoczesna gra w starym stylu, coś absolutnie idealnego dla starszych pierdzieli, którzy piwo ze znajomymi zaczynają od “a pamiętacie, jak w Tormencie”. Divinity przypomina jednocześnie, jak te stare gry były cholernie nieprzyjemne – oklep tu dostać niesamowicie łatwo, a zamiast łazić za strzałką od questów, człowiek przetrząsa wszystko, co tylko może, bo właśnie dotkliwie pobiła go grupka trzech szkieletów, które spotkał tuż za bramą bezpiecznego miasta.

Tak, Divinity nie tyle zachęca, ile wymaga jak najbardziej drobiazgowej eksploracji. Nie można pozostawić żadnego kamienia nieodwróconym, ani żadnego grobu nierozkopanym. Ja posunąłem się tak daleko, że jednej z dwóch moich głównych postaci (prowadzi się tu parę bohaterów) dałem cechę Miłośnik zwierząt, dzięki której może rozmawiać ze zwierzętami i oczywiście rozwiązywać ich problemy w zadaniach. Każdy punkt doświadczenia jest tu na wagę złota, a każdy kolejny zdobyty poziom sprawia, że tłuczenie przeciwników staje się mniej trudne.

Mniej trudne, a nie łatwiejsze, ponieważ w Divinity nie ma łatwych walk, a jeśli jakaś walka wydaje się łatwa, oznacza to, że zaraz zostaniemy wysadzeni, zelektryfikowani, oblani, podpaleni lub zmiażdżeni. Każdy zwój z czarem trzeba wykorzystać. Każdą strzałę do łuku wystrzelić zgodnie z przeznaczeniem. Trzy razy pomyśleć nad tym, które czary rzucić w jakiej kolejności. I zadbać o to, żeby drużyna przypominała klasyczną drużynę z tankiem, medykiem i postaciami nawalającymi z dystansu.

Stary RPG oznacza również kilometry rozmów – to lubię! – oraz fatalne zarządzanie ekwipunkiem – a tego już nie. Zarządzanie stale rosnącym plecakiem wypełnionym po brzegi złomem, kwiatkami, kośćmi, księgami i papierzyskami to w Divinity absolutny koszmar. Dość powiedzieć, że pewien pergamin, potrzebny mi do zadania, znalazłem dopiero podczas trzeciego wielkiego przeglądu kieszeni.

Słabemu zarządzaniu ekwipunkiem godnie dotrzymuje kroku nieprzemyślany i wsadzony chyba na siłę do gry system craftingu. Oczywiste jest przecież, że trzeba przeciągnąć młotek kowalski na miecz, żeby ten miecz naprawić, prawda? Naprawy dokonuje się na dodatek w garści, co dowodzi słuszności stwierdzenia, że kowal to człowiek o żelaznych łapach. Wykułem sobie kilka losowych rzeczy, przetopiłem żelazo na stal metodą włożenia żelaznej sztabki do pieca… i się prawdę mówiąc poddałem. Może potem poznajduję jakieś lepsze materiały do craftingu i lepsze przepisy, na razie nie jestem w stanie niczego sensownego sobie wystrugać, ugotować, upichcić ani napisać.

Przymykam jednak oko na sprawy związane z craftingiem, bo poza nim gra jest w moich oczach wybitna. Walki, od których bieleją mi knykcie, a ściśnięta w zębach k’rrrrwwaaaaaaa na szczęście nie pada (bo gram w dużym pokoju). Naprawdę dobrze napisane zadania z detektywistycznym zacięciem. Wieczne promowanie eksploracji, ciekawości i staroszkolnego włażenia, gdzie proszą, a zwłaszcza tam, gdzie absolutnie zabraniają wchodzić. Małe rzeczy, dialogi między postaciami z drużyny, podpowiedzi rzucane od niechcenia przez szczury, księgi, pamiętniki, pergaminy i możliwość handlowania z każdym mieszkańcem świata. Wymyślenie sposobu na niedobory finansowe i zbieranie ze ścian wszystkich obrazów, które da się zapakować do plecaka. Satysfakcja płynąca z pokonania bossa, który wydawał się nie do przejścia.

To fajna, przemyślana gra na długie godziny, chociaż daje się w nią przyjemnie pograć nawet w krótkich, parudziesięciominutowych sesyjkach. Jeśli macie słabość do starych erpegów, polecam. Jak się okazało, sam mam do nich słabość, czego bym się po sobie w ogóle nie spodziewał.