Crowdfunding, czyli fundowanie projektów pieniędzmi darczyńców, którzy coś w zamian za swój datek otrzymują – oczywiście po premierze tego, na co wykładają pieniądze – podbił serca i umysły ludzkie stosunkowo niedawno. Twórcy projektów argumentowali, że dzięki pieniądzom pozyskanym wprost od ich klientów ominą drogi i ich zdaniem niepotrzebny zupełnie proces zarządczy, powszechnie określany w onetowskich komentarzach “siedzom na dupach i biorom piniondze za nic”.

Teraz jednak, gdy projekty z serwisu Kickstarter i IndieGogo zaczynają trafiać na rynek, rozpoczyna się dość przykre spotkanie z rzeczywistością (EDIT: piszę tu o projektach z dużymi budżetami). Rzeczywistością, w której twórca bez zmysłu biznesowego dłubie swój produkt w nieskończoność, a potem podejmuje fatalne decyzje i rozjusza ludzi, którzy wpłacili pieniądze na jego konto z całkowicie naiwnym przekonaniem, że zrobi za nie dokładnie to, co im się wydaje.

Do napisania tego tekstu nakłoniło mnie opóźnienie Wastelands 2 i Tormenta, projektów, do których się dorzuciłem w chwili słabości i póki co wprawdzie nie żałuję, ale przesunięcie premiery “o kilka miesięcy” bardzo mnie zniesmaczyło, bo już widzę, że w inXile brakuje jakiegoś ogarniętego producenta, który wszystko pospina w realnych ramach czasowych. Panowie bujają w obłokach i mam szczerą nadzieję, że ich wizja się zmaterializuje prędzej niż później. I że będzie na tyle dobra, na ile mi się wydawało, że będzie.

Wśród projektów crowdfundingowych nie ma ani jednego spektakularnego sukcesu, który można postawić na kolumience, oświetlić jupiterem i mówić – o, patrzcie, ci źli wydawcy i producenci do niczego nie są potrzebni, bo oto twórcy sami zrealizowali swój wspaniały projekt, który się wszystkim podoba. Jeden Shadowrun Returns jest “w miarę”, ale w recenzjach widzę wytykanie błędów, za które dużym wydawcom dostałoby się straszliwie.

Przyjrzyjmy się jednak wszystkiemu po kolei.

Leisure Suit Larry Reloaded – miał być chwytający za serce przebój, a wyszło… coś. Coś, co IGN lub Kotaku słusznie określiło jako niepotrzebne reanimowanie trupa i najlepszy dowód na to, jak bardzo zmienił się (na lepsze!) game design przez ostatnie lata. Pograłem trochę w tego nowego Larry’ego, ale po parudziesięciu minutach zmęczyły mnie absurdalne zagadki, nieprzyjemny interfejs z co najmniej czterema ikonkami za dużo oraz animacje, których miejscami bardzo brakuje. Ludzie również nie polubili nowego Larry’ego – średnia ocen na IGNie (który sam z siebie postawił ocenę 4,1/10 – recenzja tutaj) to niecałe 6/10, czyli tragedia jak na koncept crowdfundingu, mający zbawić świat gier.

Jednak jest gorsza crowdfundingowa gra, Legends of Dawn, który miał być staroszkolnym erpegiem i o rany rany, staroszkolnym erpegiem zaiste jest. IGN ocenił go na 2,8/10, co w ich słownym systemie oceniania określone jest jako PAINFUL (można się samemu przekonać dlaczego, czytając ten tekst, ja w grę nie grałem i nie zamierzam). Młodzi twórcy, bez pojęcia o robieniu dużych gier, zebrali pieniądze na dużą grę i zrobili wielkie śmierdzące łajno. Czego zabrakło? Kogoś, kto by ich powstrzymał, zanim zaczęli je robić albo przynajmniej ratował projekt podczas realizacji.

Oczywiście crowdfunding dodatkowo osłabiają akcje Tima Schafera, o których już pisałem na tym blogu. Wydaje mi się, że jego ufundowane tłumnie gry wyjdą całkowicie przeciętnie, nawet jeśli uda mu się zebrać dodatkowe pieniądze, o które poprosił. Bo to firma od w miarę dobrych gier indie, z bogatym portfolio i doświadczeniem, ale dodatkowa kasa nie sprawi, że nagle dostaną przebłysku geniuszu.

Ale może to nie cały crowdfunding ma z tym problem, może to tylko gry mają takich nawiedzonych twórców, którzy nie potrafią spiąć paru pól w Excelu? Otóż nie. Najlepszym przykładem jest konsola Ouya, było nie było sprzęt elektroniczny, a nie software. Tutaj też działy się krzywe akcje, wśród których na pierwszym miejscu znajduje się wstawienie konsolki na półki sklepowe przed wysłaniem jej do wszystkich tych, którzy wpłacili odpowiednio dużo, aby je otrzymać. To najbardziej prymitywne zagranie, zakładające, że człowiek sprzeda coś dwa razy, zanim pierwszy kupiec nie zacznie marudzić.

Czy sprzedaż gier na Ouyi odzwierciedla zainteresowanie szerokiego rynku tym projektem? Owszem, odzwierciedla. Można sobie o tych wynikach poczytać w tym artykule z serwisu Joystiq. Uwierzcie mi, nawet ci developerzy, którzy mówią, że sprzedali całkiem sporo gier, sprzedali ich niewiarygodnie mało. Wiem, jasne, platforma jest jeszcze mało rozpowszechniona, wciąż kupują ją nowi klienci, wciąż mówi się o niej w necie – ale mówi się raczej z przekąsem. Nic wielkiego z tej konsoli nie wyszło, a miliony dolarów zebrane na jej produkcję na Kickstarterze przerosły twórców projektu, którzy nie spodziewali się zapewne osiemdziesięciu procent problemów, które napotkali na swojej drodze. Czemu? Bo zabrali się za coś nowego, bez nadzoru kogoś, kto miałby doświadczenie w produkcji.

Idziemy dalej, oddalając się już zupełnie od gier. Zegarek Pebble, komunikujący się ze smartfonem i służący jako mikro-wyświetlacz, gdy nie chce się nam smartfona wyciągać z kieszeni. Tutaj za projekt zabrał się ktoś bardziej łebski, bo wszyscy fundatorzy dostali swoje zegarki (ale przyznam, że nie googlowałem za tym przesadnie i może się okazać, że jednak ktoś nie dostał), ale po wyjęciu z pudełka… nie bardzo było co robić z tym zegarkiem. Chciałem go kupić, ale jak poczytałem, jak malutko aplikacji na nim działa (włącznie z RunKeeperem, który – umówmy się – na takik urządzeniu powinien być instalowany systemowo), odpuściłem. Fajny, na razie nikomu niepotrzebny gadżet. Bo taki gadżet bez wsparcia marketingowego hiperkorporacji typu Apple czy Google nie ma szans. Nawet Sony nie udało się podbić świata swoim analogicznym urządzeniem – niby czemu jakiś projekt ufundowany przez tłum miałby z tym konkurować?

Cóż, trzeba by zbierać pieniądze też na marketing, a na to tłum w życiu nie przystanie, bo marketing to zdaniem tłumu wyrzucanie pieniędzy, “przecież i tak każdy zainteresowany kupi”. Nie. Nie kupi. Marketing tak nie działa i potrzebny jest zawsze, a przy zbieraniu 10 milionów dolarów na projekt wypadałoby zebrać drugie 10 na marketing, żeby projekt zdobył odpowiednio duży zasięg. Bez tego pozostanie zabaweczką dla (zawiedzionych) nerdów, do których sam się wliczam ze swoją naiwnością.

Nagminne opóźnianie projektów crowdfundingowych to problem równie powszechny, jak mało zaskakujący wobec wyeliminowania stanowiska producenta. Nieźle się temu przyjrzał CNN, trochę wykres stracił na aktualności, bo jesteśmy kilka miesięcy później, ale i tak warto spojrzeć – o tutaj. Projekty są masowo opóźniane i świadczy to dość dobitnie, że bez korporacyjnych rozmiarów (a przynajmniej funduszy) zawsze tak będzie. Wyobrażacie sobie opóźnienie Call of Duty, FIFY albo Assassin’s Creeda? No właśnie.

Uzbrojony w tę wiedzę wszedłem sobie na “next big thing” w crowdfundingu, czyli Ubuntu Edge, w wielkim uproszczeniu telefon o mocy peceta z wyjściem HDMI (tutaj się na niego zbierają 32 miliony dolarów). Jeszcze dwa dni temu progi finansowania wyglądały tak: 20 dolarów – 675 dolarów – 820 dolarów – 10 0000 dolarów, przy czym 675 dolarów to “cena promocyjna” (i te egzemplarze skończyły się po 2 godzinach), a 820 dolarów to normalna cena projektowanego urządzenia. Dzisiaj mamy dodatkowe progi pomiędzy 675 a 820 dolarów, bo zbiórka znienacka się zatrzymała na 3 milionach dolarów, gdy skończyły się ceny promocyjne. Teraz mamy kilka progów prawie-że-promocyjnych, którymi projekt pełznie do góry.

Jestem przekonany, że gdy egzemplarze z tych progów skończą się, twórcy dodadzą kilka nowych międzyprogów, żeby doczłapać do tych 32 milionów dolarów (moim zdaniem im się to nie uda, wrócę tu za miesiąc i odszczekam). Ale jeśli im się uda, doprowadzą do sytuacji, w której ogromna większość projektu zostanie sfinansowana sprzedażą przyszłych urządzeń albo po kosztach, albo poniżej tych kosztów (i będzie tych urządzeń niebanalna liczba, bo 32 miliony dolarów podzielić przez, bądźmy szczodrzy, 750 dolarów równa się 42667 sztuk telefonu, który trzeba od razu wysłać, bo za tyle zapłacono).

Ale wiecie, to crowdfunding, JAKOŚ TO BĘDZIE, niczyja głowa nie poleci za taką sytuację. Szkoda tylko klientów.

EDIT: jak mi słusznie wytknięto poniżej, projekty mniejszego kalibru finansowego niż wymienione przeze mnie, odnoszą sukcesy. Więc ostrożnie dopiszę tu wniosek, że jak coś finansować, to najlepiej projekt albo już rozgrzebany i wymagający dokończenia (jak FTL), albo projekt po prostu tani.