Chciałbym napisać coś o grach, bo blog leży odłogiem, ale nie mam co. Owszem, czasami sięgnę po wspomnianego wcześniej BLURa, który znakomicie daje radę w trybie multi, ale szczerze mówiąc niemal cały czas, który letnimi wieczorami poświęcam na rozrywkę zadedykowałem od miesiąca zupełnie innemu zajęciu.

Jest nim delektowanie się najlepszą produkcją filmową jaką miałem przyjemność oglądać na ekranie mojego telewizora. Mowa o “The Wire” – serialu produkcji HBO, który za namową Cubitussa kupiłem jakiś czas temu w Londynie na DVD (nie żebym się lansował na zakupy w Anglii, po prostu w Polsce jak zwykle tego co dobre w sklepach nie ma…).

Dodajmy, że maniakiem filmów czy seriali nie jestem. Wolny czas poświęcam na gry i tego trzymam się od lat, ograniczając kontakt ze sztuką dziesiątej muzy do pozycji wyraźnie rekomendowanych przez znajomych lub do ciekawych programów dokumentalnych w TV. Dlatego z tym większym zdziwieniem obserwowałem własne, narastające, bezwzględne uzależnienie i uwielbienie dla The Wire. Dlaczego ?

Po pierwsze, serial wymyka się wszelkim ogranym hollywoodzkim patentom. W całości nagrany w Baltimore, nieco zapomnianym mieście na zapleczu Nowego Jorku i Waszyngtonu, napisany i wyprodukowany do spółki przez dziennikarza śledczego i byłego policjanta, zagrany przez całą paletę drugoplanowych aktorów, których trudno szukać w jakichkolwiek kinowych hitach.  Czy wobec tego mamy do czynienia z amatorką, która przez przypadek wyszła dobrze? Absolutnie nie. Efekt końcowy to perfekcja produkcji telewizyjnej pod każdym względem.

The Wire to obraz funkcjonowania współczesnego amerykańskiego miasta, widziany z perspektywy wielu różnych grup społecznych. Osią całej akcji są policjanci rozpracowujący narkotykowych bossów – ale myliłby się każdy, kto z góry spisze serial na straty jako “just another cop show”. Główna siła serialu to realizm i genialny scenariusz, rozpisany na równie genialnie grających aktorów. The Wire bezlitośnie odsłania mechanizmy rządzące lokalnymi społecznościami – począwszy od kryminalnych nizin, przez stróżów prawa, nauczycieli, robotników, dziennikarzy, kończąc na politykach. The Wire to opowieść o piramidzie układów, w górę której pniemy się przez całe życie.

Brzmi depresyjnie? Owszem, pierwsze wrażenie może być właśnie takie. Brutalna dilerka na ulicach, ciężkie życie gliny, walka o przetrwanie. To nie Dallas czy Beverly Hills 90210. Ale w ciemnym tunelu pojawia się światełko, nadzieja na lepszy dzień, plany na wyrwanie się z niewesołej rzeczywistości, nawet jeśli ma się ograniczyć do jednej upojnej nocy w policyjnym barze.

Serial perfekcyjnie balansuje  emocjami. Nie ma przegięć, nie ma sztuczności, nie ma morałów czy wzruszeń na siłę.  Ciężko powiedzieć kto jest dobry a kto zły. Każdy ma coś na sumieniu, jednocześnie każdy ma w sobie przynajmniej cień szansy na poprawę. Historia jest taka, jaką najprawdopodobniej napisałoby życie. Zresztą, co podkreślają twórcy, wielu z bohaterów serialu wzorowanych było na prawdziwych postaciach z Baltimore, z którymi przez lata spotykali się obaj twórcy scenariusza.

Warto dodać, że serial jest rozrywką z gatunku tych wymagających. Musimy być skupieni, musimy zwracać uwagę na szczegóły, akcja toczy się z reguły szybko, dialogi są takie jak w życiu i nikt nie powtarza trzy razy tego samego w kółko, żeby mniej kumaci mieli okazję załapać o co chodzi. Przyznam sam, że musiałem powtórzyć kilka odcinków – zresztą z przyjemnością – bo zdarzyło mi się parę razy siadać do telewizora w stanie lekko zamulonym substancjami imprezowymi. Nie da się. I bardzo dobrze, bo dzieło (nie zawaham się użyć tego słowa) takiego kalibru jest intelektualną ucztą dla koneserów.

Co ciekawe – nad serialem pracowało na zmianę aż 16 reżyserów, a jednym z nich była Agnieszka Holland, która nagrała 3 epizody. Naturalnie nad całością kreatywnie panował od początku do końca David Simon i Ed Burns, co potwierdza moją tezę, że w przypadku dzieł wyjątkowych nie ma miejsca na demokrację czy spółki akcyjne (vide seria GTA, która jest od strony koncepcji twórczej dziełem braci Houserów).

Gorąco polecam The Wire każdemu kto ceni trzymającą się maksymalnie rzeczywistości ciekawą opowieść o ludziach, układach, uczuciach, marzeniach. Opowieść, w której nie ma białego i czarnego, a jedynie różne odcienie szarości. Polecam również (w oryginale) każdemu, komu wydawało się że zna dobrze angielski – film będzie kubłem zimnej wody na głowę. Warto skupić się i przebić przez trzy pierwsze epizody, bo po czwartym akcja nabiera takiego tempa, że ciężko będzie się oderwać aż do końca piątego sezonu.

Bez wahania mogę przyznać The Wire najwyższą z możliwych ocen w jakiejkolwiek skali dotyczącej produkcji filmowych. Jestem nim totalnie oczarowany, zachwycony i pełen podziwu również dla tego, że w czasach ogłupiającej komercji, bzdurnych, przegiętych gniotów z gatunku CSI czy 24, grupie fascynatów udało się zdobyć środki, energię i jaja aby stworzyć prawdziwy majstersztyk.

Z tego co wiem, autorzy nie zarobili fortuny, nie zdobyli branżowych nagród – ale niech najlepszą nagrodą będzie dla nich uznanie widzów, którego dowód mają na IMDB: średnia ocen 9.7 na 10 od ponad 28 tysięcy głosujących… Uprzedzam tych, których korci sprawdzić: tak, to najwyższa ocena na tym serwisie w historii filmu i telewizji.

W dodatku w 100%  zasłużona.

massca

PS. Serial można zakupić w brytyjskim Amazonie za 70 funtów. Dostajemy 5 sezonów, w sumie 60 godzinnych epizodów. Naprawdę warto!