Kiedy w końcu dwa dni temu na podajniku mojego Xboxa wylądował Call of Duty: World at War, stanąłem przed pewnym dylematem. Na jakim zagrać poziomie trudności?

Pytanie z powodu błahe, jednak niesie za sobą poważne konsekencje. Jak przyznają twórcy gry w opisie Veterana (najwyższego stopnia wtajemniczenia):  “You will not survive“. Mało obiecująca persepektywa. Przetrwać przetrwam, ale przejście gry może zająć mi teoretycznie dwa razy więcej czasu niż  na normal czy hard. Drugie pytanie nasunęło się automatycznie: czy warto?

Zdałem sobie sprawę, że z tym dylematem mniej lub bardziej świadomie wożę się od ładnych paru gier wstecz. Z jednej strony argumenty za opuszczeniem poprzeczki są klarowne  i kuszące jak szklanka zimnego Żywca: grę przejdę bez powtarzania tych samych czynności po kilka razy i szybko sięgnę po następną, bo na brak ciekawych pozycji na przełomie 2008-09 nie można narzekać, nie mówiąc o pozycjach, które mam na liście “do wymaksowania” tudzież “do dokończenia”.

Niewątpliwie ustawienie solówki na veteranie będzie z kolei jak pint Guinessa – wizja ciężka, mroczna i męcząca. Ale mimo to, smak na prawdziwe wyzwanie zostaje. Co zatem jest ważniejsze? Ilość czy jakość? Odhaczenie kolejnej gry czy satysfakcja z pewnego osiągnięcia? Z jednej strony jako gracz po 30-ce czasu na konsolę za dużo nie mam.  Z drugiej czuję presję znajomych graczy obserwujących mój gamerscore. I tu dochodzimy do sedna.

Cubituss wrzucił właśnie parę słów o achivmentach i na dobrą sprawę to uzmysłowiło mi, jak zmieniło się moje podejście do gier od kiedy mam Xboxa i usługę LIVE. No dobra, może nie do wszystkich gier, ale do tych naprawdę dobrych. Kiedy grałem na pececie, szczerze mówiąc nawet nie zastanawiałem się nad ustawianiem gier wyżej niż medium. Kto będzie wiedział, jaki byłem dobry i wytrwały? Nawet jeśli napiszę o tym na jakimś blogu, forum czy pochwalę się na imprezie, mało kogo to wzruszy a połowa i tak posądzi o fantazjowanie.

System achivmentów i punktów zmienił trochę sytuację. Teraz jest namacalny, nie możliwy praktycznie do ściemnienia dowód na nasz faktyczny dorobek, dostępny dla każdego. Czy mnie on obchodzi? Niestety tak.

This guy is crazy” – pamiętam reakcję Eryka, znajomego Holendra, gracza od urodzenia, kiedy zobaczył 1000 punktów w Mass Effect u Adama, naszego wspólnego kolegi z pracy. W jego głosie brzmiał szczery podziw i szacunek. Nie grałem w to, ale dowiedziałem się, że do calaka w tej grze potrzeba naprawdę samozaparcia i wytrwałości, nie mówiąc o przechodzeniu całej gry dwa czy trzy razy. Czyli wynik robiący wrażenie.

Czy mam się więc czuć głupio i nie na miejscu, że motywacją do gry jest dla mnie respekt paru innych tak samo zakręconych na punkcie gier kolesi? Cóż jest on warty? Przecież mógłbym się wyluzować – rada, którą oferuję wielu ludziom w wielu sytuacjach – i zamiast ślęczeć nad veteranem w CoD zaliczyć w tym czasie 3 inne gry i też dobrze się bawić. Niby tak. Ale mógłbym też w tym czasie zupełnie się nie wysilać i obejrzeć trzydzieści odcinków Lostów, drapiąc się po jajach jedną ręką i wcinając popcorn drugą.

Jebać to. Zagram na veteranie. Trudniej będzie fajniej. Nawet jeśli miałbym rzucać padem o ściane przechodząc ten sam checkpoint po raz dwudziesty.  Satysfakcji nikt mi nie odbierze. Nie mówiąc o tych cholernych punktach…