Dzisiaj ruszyła internetowa akcja “Nie przerabiam – nie kradnę”, za którą stoją największe w kraju firmy i media związaniez moją ulubioną platformą do grania, Xboxem 360. Cel jasny – poruszyć po raz n-ty jeden z najgorętszych tematów do mielenia na forach i stronach o grach – piractwo. Lub mówiąc wprost – złodziejstwo.

Pozwolę sobie wetknąć kij w mrowisko, ale nieco z innej strony, na którą wydawcy gier z oczywistych względów zwracają mniejszą uwagę. Ich interesuje bowiem – i ciężko się temu dziwić – zyskowność prowadzonej działalności. Ominę szerokim łukiem dawno przerabiane argumenty obu stron, bo my, weterani sieciowych dyskusji o grach znamy je na pamięć. Od pierwszych kłótni i sporów na usenecie pod koniec lat dziewięćdziesiątych minęło bowiem sporo czasu, zmienił się rynek, zmienił się profil gracza, postrzeganie gier jako rozrywki. My wyrośliśmy, mamy po trzy, cztery dychy na karku, ale każdego dnia do grona graczy dołączają kolejni –  i to o nich będzie ten wpis.

Kradnąc gry przez internet młodzi ludzi tak naprawdę okradają sami siebie. Okradają siebie z bardzo cennej życiowej lekcji, która mówi że żeby coś zdobyć, to trzeba się mocno postarać. Czy chcą czy nie, żyją w świecie którym rządzi pieniądz i jeśli nie mają w planach dublowania kariery Niko Belica to prędzej czy później przyjdzie im tę lekcję odrobić. Krakując konsolę i kradnąc gry z internetu przedłużają pozornie błogi stan samozadowolenia z własnego sprytu i pozornie zaoszczędzonych pieniędzy. Popadają w mentalne i personalne lenistwo, tym bardziej jeśli wciąż są na garnuszku rodziców.

Nie muszą wydawać kasy na gry, nie muszą więc jej zarabiać. Nie muszą więc szukać pracy, uczyć się nowych umiejętności, szlifować języków, zdobywać znajomości. Nie muszą w zasadzie nic robić. Wystarczy wygodnie umościć dupsko przed telewizorem, ściągnąc grę z torrenta, wypalić płytkę i grać, grać, grać. Grać od rana do  nocy, bo przecież liczba gier w ten sposób jest nieograniczona. Nie potrzebna im dyscyplina żeby wstać rano i zdążyć na autobus do pracy,  nie potrzebne samozaparcie żeby sięgnąć po książkę, nie potrzebna chęć aby zdobyć jakiegoś ciekawego skilla do CV. Kradzione gry stają się darmową wirtualną heroiną, zamulającą paszą dla pasożyta w naszym gamingowym ekosystemie. Bo przecież zawsze znajdzie się frajer, który pobiegnie do sklepu i zasili groobieg kasą.

Problem tylko w tym, że kradzione gry to jeden z niewielu egzemplarzy na liście miłych a jednocześnie darmowych rzeczy jakie niesie z sobą dorosłe życie. Jeśli nie chcemy skończyć z wyrokiem w życiorysie, za większość z nich pozostanie nam już zabulić. Jak rapował Grammatik: “nie ma takich kredytów, których nie trzeba spłacać”.

Do większości growych piratów ta prosta życiowa prawda dotrze prawdopodobnie później niż do ich rówieśników – ale to już będzie problem tych, którym dzisiaj się wydaje, że okradanie innych problemem nie jest…

massca