Są gry – rzadko, ale są – kiedy nie wiem z kim coś jest nie halo. Ze mną czy z grą. Tak mam przy najnowszym wydaniu rosyjskiego symulatora lotniczego z drugiej wojny światowej.

Chciałbym powiedzieć, że jestem fanem takiego gatunku, ale nagiąłbym prawdę do granicy przyzwoitości. Nie znam się na tym, nie pasjonuję się tym, z pamięci nie sypię na zawołanie  modelami samolotów. Po prostu lubię chwycić za joystick i wzbić się wirtualnie w powietrze. Lubię zejść ostrym pikiem w dół, wyciągnąć maszynę, przelecieć tuż nad ziemią, lubię też komuś z powietrza zajebać serię albo za kołnierz wrzucić bombę.

Wszystkie te moje prostackie zachcianki spełniał swego czasu BF 42 na pececie, gdzie wylatane godziny można było liczyć w setkach. Teraz, gdy dostałem coś co ma być dużo bardziej PRO i dużo bardziej REAL – czuję wbrew logice jakiś niedosyt. Albo przesyt. Albo po prostu to gra nie dla mnie.

Najprościej byłoby zwalić na hardkorowość samej gry w odniesieniu do wspomnianego BFa. Dystanse są większe, samoloty szybsze, sylwetki wroga to parę pikseli, które ciężko rozpoznać na tle ziemi, w powietrzu zamieszanie i chaos. Nie można wyskoczyć na spadochronie i kontynuować rozwałki w czołgu, nie można przelecieć nad pokładem lotniskowca, zbierając skrzydłami fragi z biegającej w popłochu gromadki piechurów. Nie ma tego, co potomkowie Szekspira nazywają “pure fun”. Oczywiście z mojego punktu widzenia.

Jest jeszcze punkt widzenia graczy bardziej wczutych w militarno-lotniczo-historyczne klimaty. Ci na pewno bardziej docenią grę – lub odwrotnie, stwierdzą, że hardkor jest hardkorem tylko na pececie ze wszystkimi możliwymi dodatkami, fanowskimi modami, poprawkami, zawodowym joystickiem i tak dalej. Jeśli tacy są na sali – zapraszam poniżej do komentarzy lub na forum. Ja jakoś do końca tego nie czuję.

Ale jest też inna kwestia. Il Sturmovik 2 na konsole jest kolejną grą bez duszy. Nie ma w niej tego czegoś nieuchwytnego, tego finałowego szlifu, który sprawia że myślisz: “No tak, kolesie dali rade”. Niby jest porządna gra, są kampanie, są misje, są samoloty, jest jakiś tam śladowy wątek fabularny – lektor, który po zakończeniu lotu czyta parę zdań “wspomnień weteranów”, skazując nas na nudnawe oglądanie naszej maszyny w locie z każdej strony.  Ale wszystko to jest  przycięte do bezpiecznego minimum z gatunku – zróbmy porządnie grę ale nie wysilajmy się za bardzo, bo i tak robimy tylko dla grupki fanatyków.  A że ci nie mają praktycznie na next genach żadnej innej alternatywy, i tak kupią nowego Sturmovika. I być może przymkną oko na gorsze tekstury przy zbliżeniu do ziemi, na brak oszałamiającej grafiki czy filmowych wstawek innych niż archiwalne ujęcia z kronik wojennych.

A ja wciąż będę żałował, że BF 1943 nie ma programowego wsparcia dla mojego nowego Saiteka Aviatora. Bo to by była na dzień dzisiejszy idealna kombinacja. Cóż, nie można mieć zawsze wszystkiego… Jak znam życie, polatam jeszcze trochę a potem siądę do gier, które wymagają mniej a dają więcej.

PS. Ponieważ powyższe marudzenia są moją subiektywną rozkminką z typu “czy mi się podoba czy nie”, wszystkich mających to w dupie a szukających konkretów o grze zapraszam do recenzji Maćka Kowalika z Polygamii – z którego obserwacjami i końcową oceną zgadzam sie w 100%