Od kilku lat czytałem coraz głośniejsze wypowiedzi na temat tego, jak to rynek gier przesuwa się w stronę szeroko definiowanego “głównego nurtu”, gdzie grają nie trzydziestoparoletni miłośnicy gier, ale wszyscy: ich mamy, ich dzieci, a nawet ich dziadkowie. Wiele biznesów powstało wyłącznie z myślą o casualach i wiele z nich rozbłysło blaskiem supernowej – Nintendo i Wii, Zynga i Farmville, nieprzebrane wydawałoby się szeregi naśladowców jednych i drugich.

Tymczasem okazuje się, że z głównym nurtem jest jeden wielki problem: główny nurt nie jest wierny. Sprzedaż gier na Wii nie zachwycała pomimo gigantycznej liczby konsol pod telewizorami. Dlaczego? Bo ludzie traktowali Wii jako zabawkę. A zabawka nie potrzebuje nowych zabawek do działania. Ku swej zgubie Nintendo razem z Wii sprzedawało grę, która dla sporej liczby casuali stanowiła komplet doznań związanych z nową konsolą, czyli Wii Sports. Efekt? Niedzielni gracze uznawali, że Wii to wyłącznie ten pakiecik gier sportowych i ani myśleli o kupowaniu nowych gier.

Trend miało odwrócić WiiU i miałoby nawet jakieś szanse, gdyby nie nazywało się WiiU, było mocniejsze, tańsze, lepiej reklamowane i mądrzej wymyślone. Mądrzej – czyli nie dla ludzi, którzy chcą pomachać rękami przed telewizorem raz w tygodniu, jak sobie wypiją o jedno piwko po pracy za dużo, ale dla tych, którzy grami żyją, interesują się nimi i którzy traktują je jako hobby.

Takich ludzi trzeba dopieszczać, należy im pokazywać nowe, zaawansowane rozwiązania, trzeba rozumieć, czego potrzebują i dlaczego potrzebują tego bez przerwy. Casual jest z definicji niewierny grom, traktuje je jako chwilową rozrywkę, równie fajną jak smartfon z Androidem, pokopanie chwilę piłki na boisku albo wieczorny Taniec z gwiazdami. Gracz niedzielny nie jest fanem gier, dlatego też nie interesują go inne gry niż te, które już poznał. Nie potrzebuje poznawać nowych, nie chce angażować się coraz bardziej w ich świat, bo nie ma on dla niego żadnego znaczenia. Facet (lub babka) chce sobie pograć, a potem zapomni, że w ogóle w coś grał. Było jakieś Farmville, fajnie się klikało, ale już się skończyło.

Zynga próbuje ratować swoje casualowe produkty innymi produktami, promocjami krzyżowymi i milionem innych trików, ale prawda jest okrutna: gry Zyngi nie mają fanów. Mają przypadkowych graczy, którzy weszli sobie poklikać. Owszem, była chwila, że siedziało w tych grach odpowiednio dużo maniaków płacenia za różowe owieczki, ale siedzieć przestało. I nie ma ich kim zastąpić.

Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jak mówi przysłowie, które jak mniemam zakłada, że pstry koń jest z jakiegoś powodu niezrównoważony psychicznie, ale równie niestały w uczuciach potrafi być koń kary lub bułany; już kończę z hippiką. Chodziło mi o to, że tłum i moda to rzeczy nieprzewidywalne, dlatego też niemądrze zakładać zbyt wcześnie, że coś stanie się rozrywką masową na miarę telewizji i będzie można zarabiać na tym przez długie lata. Zbyt łatwo wysnuto tezę, że Wii to Następna Wielka Rzecz w rozrywce i zbyt optymistycznie zasypano casuali grami o wiosłowaniu w pontonie, rzucaniu piłeczką i wyprowadzaniu psa. Casuale powiosłowali, porzucali, powyprowadzali, a potem zajęli się czym innym.

Dlatego też z pewną satysfakcją obserwuję to, co dzieje się przy okazji zapowiedzi i nadchodzącej premiery nowych konsol. Sony stworzyło wrażenie, że chce się opierać nie na casualach, tylko na oddanych fanach, którzy kupią wszystko, co ma PS4 na okładce. Microsoft w pierwszej chwili zaadresował swojego Xbox One do casuali, których nie interesują tak wymyślne techniki jak sprzedawanie skończonych gier czy ich wypożyczanie, ale okazało się, że głos ludzi zainteresowanych grami jako zjawiskiem jest zbyt donośny i firma musiała się wycofać ze swoich zapowiedzi.

Problem polega jednak na tym, że z samych hardkorowców nie da się wybudować odpowiednio dużej skali. Dlatego też casuale są potrzebni, żeby baza urządzeń (czy też platforma) rosła w siłę. Gdy już urośnie, można próbować wyławiać z niej hardkorowców i właśnie ten proces stosowany jest na wielką skalę w grach free-to-play, zwłaszcza tych z zacięciem MMO. Tam kluczowe są miliony, dziesiątki milionów rejestracji zdobyte po to, żeby jeden procent oddanych graczy płacił i utrzymywał cały biznes nad wodą. Ekstremalny przykład takiej polityki to Dark Orbit od BigPointa, który miał w pewnym momencie tylu oddanych graczy, że potrafił sprzedać 1000 wirtualnych stateczków po 1000 euro sztuka.

Sony akcentuje hardkorowość swojej konsoli, ale pamiętać trzeba o tym, że bez masy ludzi nie osiągnie wymaganej skali. To stąd niska cena (dla casuala wydanie stu dolarów na kamerę, której do niczego nie potrzebuje, to głupota), to stąd pokazywanie mimochodem małych, ślicznych gierek logicznych i uroczych robocików, to stąd integracja z Netflixem, to stąd guzik Share na padzie. Idźcie, hardkorowcy, dzielcie się tym, co robicie na naszej konsoli i sprowadźcie nam nowe masy graczy, niedzielnych albo nie. A my też swoje do tego dołożymy, damy parę gierek co miesiąc w symbolicznym abonamencie – niech ludzie kupują naszą konsolę, niech ją włączają choćby raz w miesiącu. Niech patrzą na nasze bannery, gdy nawigują po naszym menu w drodze do swojej ulubionej gry w PS+. Paru hardkorowców w ten sposób złowimy.

Nie wolno opierać się na graczach niedzielnych, ale nie można też ich całkowicie zignorować. Wbrew pozorom PS4 to nie konsola dla hardkorowców, to byłby biznesowy strzał w stopę. To tylko konsola, która na taką wygląda.