Skończyłem nie tak dawno Assassin’s Creed IV (jak widać po wpisie poniżej) i wciąż mało mi było tego całego pływania, łupienia i śpiewania. Zainwestowałem więc w fabularny dodatek Freedom Cry i okazało się, że były to pieniądze równie dobre wydane, jak na podstawkę.
Po kolei jednak: Freedom Cry nie idzie (fatalną) drogą Assassin’s Creed III, kreśląc jakąś zmutowaną wersję rzeczywistości. Zamiast tego bierze jednego z trzecioplanowych bohaterów ACIV i stawia go w roli głównej. Tym razem gramy więc nie cynicznym blondaskiem, ale pełnym żaru czarnoskórym Adewale, który wprawdzie nie ma ochoty wplątywać się w sprawy niewolników, ale wiadomo jak to jest z tymi bohaterami, którzy nie mają ochoty w nic się wplątywać.
Freedom Cry różni się od Assassin’s Creed IV mechaniką wyzwalania właśnie. Wszędzie pełno jest małych misyjek, po których niewolnicy albo dołączają do bojowników, albo po prostu do wyzwolonych. Autorzy zdecydowali się tutaj na dość niezręczne rozwiązanie: otóż niektóre misje odblokowują się, gdy mamy odpowiednio dużo uwolnionych niewolników, ich liczba wpływa też na zdobywane ulepszenia. Tym samym traktujemy niewolników niczym walutę i raz na jakiś czas przychodzi moment, gdy mówimy sobie “dobra, trzeba jeszcze 12 osób wyciągnąć z niewymownych cierpień, bo przydałaby mi się dodatkowa sakwa na naboje”. Jest to niefajny moment.
Na każdym innym froncie gra jednak lśni. Nowy kawałek morza do zwiedzenia, ciekawie zrealizowane wyzwalanie plantacji (gdzie dyskrecja nie jest narzucana, a jedynie sugerowana i przy okazji bardzo opłacalna), dużo bardziej charyzmatyczny od Edwarda główny bohater. No i najbardziej chwytająca za serce (i jednocześnie fenomenalnie zrealizowana) misja w całej historii Assassin’s Creed. Dla tej jednej misji warto byłoby kupić Freedom Cry. Tymczasem poza nią dostałem też parę (z pięć?) porządnych godzin morskiej i pieszej rozgrywki. Polecam. Osoby o wrażliwym słuchu mogą dopisać sobie jeden punkt do wyimaginowanej oceny, bo takiej muzyki jak we Freedom Cry nie pamiętam (pieśni afrykańskie z akompaniamentem plemiennej perkusji – CIARY na plecach).
No i sprzedałeś mi dodatek, którego nie miałem zamiaru kupować 🙂