Nie mam czasu na granie we wszystko. Wiele rzeczy kupuję, pykam chwilkę, a potem odkładam je na bok i zapominam o nich kompletnie. Dlatego też powołuję do życia nową kategorię, filozoficznie nazwaną “Lepiej późno…”, gdzie będziemy z masscą pisać właśnie o takich grach, których czas już teoretycznie przeminął, ale my dopiero teraz właśnie je odkryliśmy.

Takim odkrytym tytułem jest u mnie obecnie Castle Crashers, które jest kultową pozycją na XBLA, w której nawet kiedyś dwie czy trzy godzinki spędziłem, ale jakoś nie potrafiłem się nią zachwycić. Aż do teraz, kiedy miałem okazję popatrzeć sobie oczami widza na to, jak gra w nią mój synek z kolegą. Wiem, wiem, nie powinienem pozwalać dzieciakowi grać w coś z krwią, nawet jeśli jest kreskówkowe, no ale dorwali się i grali. A ja patrzyłem.

I z tego patrzenia wyszło mi, że CC to prześlicznie wyglądająca, przekonsekwentnie zrealizowana gra o praniu się mieczami. Rycerzykowie poruszają się co prawda w dwóch wymiarach, ale leją się całkiem konkretnie, a i wrogów jest tu prawdziwa masa. Nad grą wisi przy okazji ten rodzaj prymitywnego humoru, który totalnie mi odpowiada. Boss łykający płyn z butli, aby podpalić sobie pierdnięcie i tym sposobem zaatakować naszych bohaterów tudzież las przepełniony srającymi (dosłownie) ze strachu przed wielkim złym zwierzętami to być może mało śmieszne w literkach, ale na ekranie rozśmiesza do łez.

Gameplay jest niezły. Poza wymianą sprzętu na coraz nowszy (i coraz głupiej wyglądający, w komplecie jest tu miecz świetlny) jest też prościutkie levelowanie rycerzyków i ogarnianie nowych rodzajów ataku. Grafika to ostry, cartoonnetworkowy styl, nienagannie animowany i okraszony pulsującym techno, które pasuje do rycerzy jak pięść do nosa (i dlatego super się sprawdza) oraz okazjonalnym brzdąkaniem na gitarce w spokojniejszych chwilach. Wbrew rysunkowej oprawie gra jest brutalna i bardzo, ale to bardzo trudna, chociaż w coopie można się nawzajem reanimować.

Castle Crashers to jedna z tych gier, które na konsoli będę miał zawsze – choćby tylko po to, żeby docenić, jak konsekwentny może być oryginalny design.