Podczas gdy Cubituss poczuł przypływ energii i zajął się wartościowymi rzeczami, takimi jak aktualizacja naszego bloga, ja z pełną świadomością tego co robię zmarnowałem ładnych parę godzin mojego życia maksując Mafię 2.
O grze pisałem wcześniej po skończeniu na hardzie, o grze pisał też Kuba, nasze opinie mniej więcej się pokrywają a zgarnięcie calaczka potwierdziło moje przypuszczenia.
Gra ma potencjał, niestety niewykorzystany. Zbierając 149 plakatów rozmieszczonych po całym mieście miałem okazję przekonać się ile pracy włożono w konstrukcję Empire Bay City.
Pytanie – tylko po co ? Większość misji to jazda autem bez konieczności wychodzenia z niego, a więc nie widzimy nawet połowy ciekawych zakamarków, budynków, parków i innych miejscówek, w które bez wątpienia na początkowym etapie chłopaki z Czech włożyli dużo pracy. Spotkamy też kilka postaci, które uparcie stoją w jednym miejscu, natychmiast przywołując skojarzenia z przypadkowymi postaciami w GTA IV, które odpalały dodatkowe misje. Ci z Mafii niestety bardzie przypominają pomniki – zero interakcji. Być może jakieś DLC otworzy im usta.
Cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś ze strony wydawcy wpadł pewnego słonecznego poranka z piłą mechaniczną do biura developera, zrobił szybką masakrę wyluzowanym i zagłębionym w rzeźbieniu detali pepikom, po czym świeżą krwią wymalował na ścianie datę premiery. Ci którzy przeżyli pogrom wpadli w drugą traumę odnajdując jedyny w firmie kalendarz, skonfrontowali go z cyferkami ociekającymi świeżą posoką i wzięli się do roboty.
Niestety, czas gonił, trzeba było przeprowadzić kolejne cięcia, tym razem w fabule, ilości misji, wątków pobocznych, itd. Ponieważ główny scenarzysta poległ pod zębami piły mechanicznej jako pierwszy, nasz bohater z gangstera o skomplikowanej osobowości stał się zwykłym rzezimieszkiem, nie wzbudzając w nas większych emocji. Zresztą dobrze podsumował to Cubituss, więc nie będę się powtarzał.
Na osłodę, pozostały przy życiu team developerski sfotografował swoje facjaty i umieścił je razem z pełnym imieniem i nazwiskiem na plakatach z serii “Most Wanted”. Przy początkowej dbałości o poziom autentyczności i detali wzbudza to delikatny śmiech politowania, bo okazuje się, że 100% kryminalistów ściganych w amerykańskim mieście z lat 50-tych stanowią przedstawiciele czeskiej emigracji – narodu skądinąd spokojnego i potulnego jak baranki – ale cóż, widocznie nie my jedyni mamy wciąż kompleksy Bloku Wschodniego.
Tak czy siak calak należał do gatunku tych stosunkowo prostych, acz upierdliwych z uwagi na kilka aczików “kolekcjonerskich”, które wymagały włóczenia się z mapą po mieście i rozegrania większości misji po raz drugi (plakaty z Playboya). Nic innego ciekawego przed konsolą jednak ostatnio do roboty nie miałem, więc czemu nie. Na szczęście sytuacja ulegnie zmianie, jesienny line-up zapowiada się smakowicie, mam więc nadzieję że będę mógł pójść w ślady mojego blog-partnera i napisać w końcu coś wartościowego….
massca
jak zwykle przenikliwy do bólu;) nie chcialo im sie. dupy bolały. książki nie można w pracy poczytać…:)