Red Dead Redemption to jedna z tych gier Rockstara, które lubię najbardziej (co dałem wyraz w tym oto wpisie 8 lat temu, jak ten czas leci). W moim odczuciu to nie kolejne części GTA, ale wszystko obok nich definiowało to, czym Rockstar jest i czym chce być, a Red Dead Redemption 2 to ich najlepsza gra.

Nie czuć tego jednak od początku. Początek jest irytujący dla kogoś tak głęboko siedzącego w grach jak ja, bo gry starają się być coraz bardziej usłużne i natychmiastowe. Ludzie konsumują je głównie na Twitchu, a jeśli już grają, spodziewają się, że gry będą dla nich łaskawe i wezmą pod uwagę to, jak mało czasu mają w życiu. Dlatego RDR2 wielu ludziom się nie podoba, bo zrozumienie zamysłu gry nie stoi w parze z tym, czego generalnie spodziewają się po grach.

A gra jest po prostu niespieszna. Płynie swoim spokojnym tempem niczym wolumetryczne chmury po błękitnym niebie i człowiekowi przyzwyczajonemu do szybszych gier (czyli każdemu, który w cokolwiek gra) początkowo wydaje się to nudne i niepotrzebne. RDR2 nie ma modułu szybkiej podróży. Niemal wszędzie trzeba dojechać, dojść albo dobiec. Autorzy nie byli pod tym względem kompletnymi psychopatami na szczęście i daje si pojechać tu i tam pociągiem czy dyliżansem, ale trzeba się pogodzić z tym, że przez większość czasu człowiek będzie patatajał i koniczkował.

Dużo tutaj elementów zmyślonej gry, którą nazwałem w głowie Cowboy Simulator 2018. Polowanie na zwierzynę wymaga cierpliwości i siedzenia w krzakach. Ugotowanie dobrego posiłku, który wpłynie na podstawowe parametry naszego bohatera, oznacza długą animację pieczenia kotleta na kratce zawieszonej nad ogniskiem. Przyznaję jednak, że to, iż kratka jest malutka i nie mieszczą się na niej dwa kotlety, to już czyjś sadyzm. Podobnie okrutny był pomysł, żeby produkcja amunicji specjalnej odbywała się sztuka po sztuce. Odpuściłem to sobie kompletnie po jednorazowym wytworzeniu 60 sztuk nacinanych pocisków do rewolweru.

Jednak jeżdżenie po Dzikim Zachodzie (czy raczej terenach “na wschód od Dzikiego Zachodu”) po dobrych 12 godzinach mordowania się zaczęło mi nagle sprawiać frajdę i to mimo tego, że trzeba szorować swojego konia i karmić go jabłkami. W moim mózgu nagle przeskoczyła zapadka “ej, to przecież gra RPG” i od tej chwili odgrywanie roli Arthura Morgana, członka gangu Dutcha w czasach sprzed wydarzeń przedstawionych w Red Dead Redemption, zaczęło mi sprawiać nieprawdopodobną wręcz przyjemność. Robię wszystkie misje poboczne. Zajmuję się wszystkimi aktywnościami, które gra mi podrzuca. I czuję wielki smutek, gdy coś się stanie na skutek mojego zaniedbania (czyli gdy popchnę za szybko główną fabułę, a misja poboczna przedawni się, co zaowocuje na przykład gorzkim listem wysłanym na mój adres).

Fabuła w RDR2… sam nie wiem, czy istnieje, czy nie. W pewnej chwili zajmowanie się sprawami gangu, do którego należy Arthur, przestaje być nużącym zbiorem następujących po sobie czynności, a zaczyna pełnić funkcję opowieści o jego życiu. Smutnym życiu wygnańca, który wybrał drogę bezprawia i którego w coraz mocniej nakręcającą się spiralę samounicestwienia wciąga genialnie napisany szef gangu. Dutch.

Nie pamiętałem Dutcha z pierwszego Red Deada. Pamiętałem tylko, że John Marston (bohater jedynki) został przez niego zdradzony i chciał się na nim zemścić. Red Dead 2 pokazuje ten proces z perspektywy innego człowieka – co ciekawe człowieka, któremu Dutch ufa dużo bardziej niż Marstonowi – rysując jednocześnie jedną z najlepszych postaci, jakie pamiętam z gier. Dutch to nie jest Trevor z GTA V, ale kryje się w nim pierwiastek szaleństwa, któremu nie sposób się oprzeć. Dutch moim zdaniem stanowi fundament całego Red Deada 2 i rozwój tej postaci stanowi trzon fabularny gry, który trafił do mnie najmocniej.

Dlatego też przy RDR2 nie zdarzyło mi się przewinąć ani jednej scenki dialogowej. Nie przerwałem żadnej rozmowy i żadnego filmu. Nie przyspieszyłem żadnej podróży, podczas której Arthur rozmawiał z kimkolwiek. A gra uzmysłowiła mi, że tak właśnie powinno się w nią grać. Spokojnie. Nienerwowo. Chłonąc każdą chwilę.

Oczywiście nie da się tak grać zbyt długo. Trzygodzinna sesja w RDR 2 trochę usypia. Ale ja tę grę traktuję tak jak doskonały serial – smakuję ją po kawałku, a potem przestaję, żeby się nią nie przygnieść. Serialu Breaking Bad nie mogę oglądać dłużej niż dwa odcinki jeden po drugim. W RDR 2 nie mogę grać dłużej niż trzy godziny ciurkiem. Podobne jakością dzieła sztuki.

Zagrajcie w RDR 2. Tylko grajcie w niego spokojnie, bez spięcia. W przeciwnym wypadku szybko się z nim pożegnacie.

I jeszcze post scriptum do tego posta, już nie o grze.

PS. Stęskniłem się za pisaniem. Bipnąłem sobie na stronie wiele miesięcy temu, ale wreszcie dotarło do mnie, że pisanie to element tego, co mnie definiuje i czego potrzebuję wewnętrznie. Dlatego będę dalej pisał. Będzie mi miło, jeśli ktoś będzie to czytać.