Nie pisałem na naszym (czytaj: Cubitussa…) blogu ładnych parę tygodni, ale świadomie zrobiłem sobie przerwę od intensywnego grania, czytania o grach, pisania i generalnie interesowania się tematem. Uważam, że kiedy nie ma nic naprawdę ciekawego, lepiej wolny czas – którego świeżo upieczony ojciec i tak ma mało – przeznaczyć na inne sprawy.

Ale sytuacja uległa zmianie, co było do przewidzenia. Dead Space 2 był na bardzo wąskiej w tym roku liście Zakupów Dnia Pierwszego i mimo że sieć Empik jak zwykle zgwałciła mnie analnie ceną (230 PLN…) zarzuciłem grę w piątek i oto pierwsze wrażenia po trzech rozdziałach.

Dla jasności dodam od razu – nie czytałem recenzji (pisanych notabene w Polsce przez tzw. media growe z wersji z pierwszego grudnia), nie obejrzałem ani jednego trailera czy tym bardziej filmu z rozgrywki, nie interesowały mnie zapowiedzi czy relacje z pokazów dla prasy. Jestem hardkorowym fanem pierwszej cześci, posiadaczem wymaksowanego z przyjemnością calaka, z góry założyłem że kupuje sequela w ciemno nie oglądając się na opinie innych. A przyznać trzeba, że na przykład jeden z bardziej znaczących – swego czasu – portali o grach konsolowych, Polygamia wystawiła grze ocenę 4/6 czyli dobra, ale bez rewelacji. Skąd taki osąd – nie wiem i totalnie tego nie rozumiem.

Bo gra JEST fantastyczna. Jest krwawa, jest przerażająca, jest klimatyczna, jest prawdziwym, solidnym survival-horrorem z gatunku s-f. Owszem, dla złośliwych będzie “tym samym tylko więcej” czy “mission-packiem” do jedynki. Dlatego jeśli ktoś nie przepadał za pierwszą częścią, nie ma sensu aby kupował drugą. Jednak ci, którzy uznali ją z jedną lepszych i ważniejszych gier w historii tej generacji konsol, zakochają się w dwójce od pierwszego poziomu.

Nie będę się rozpisywał o fabule, bo grę ledwo zacząłem, natomiast umieszczenie akcji opartej na tych samych patentach w ramach kosmicznej bazy-kopalni daje twórcom możliwość masakrowania zmutowanych przeciwników w paru nowych lokalizacjach – zaczyna się od szpitala, potem jest coś na kształt galerii handlowej i stacja metra. Gra znowu nie daje taryfy ulgowej mięczakom o słabych nerwach, po starciach z co bardziej obleśnymi nekromorfami autentycznie biorę głęboki oddech, patrząc jak włosy na rękach opadają powoli do pozycji leżącej. Nie trzeba chyba dodawać że obowiązkowo gramy po ciemku (o co w styczniu nie jest trudno) i ze słuchawkami na uszach. Po raz kolejny oprawa dźwiękowa wybija się na czoło spośród elementów tworzących grę, na tyle że naprawdę warto tylko dla niej zakupić sobie porządny wzmacniacz i głośniki lub słuchawki z wyższej półki.

Grafika oczywiście znakomita, podobnie jak ilość detali i przerywniki filmowe, płynnie wmontowane w rozgrywkę. Pojawiło się kilka drobnych usprawnień w sterowaniu i nawigacji, wszystko ustawione jest maksymalnie intuicyjnie, co pozwala łatwo zmieniać środki utylizacji mutantów. A propos – powiem coś, z czymś wiele osób może się nie zgodzić, ale po prostu tak uważam: ta gra jest stworzona po to, aby grać na najwyższym poziomie trudności. Na dzień dobry dostajemy cztery, z których wybieramy oczywiście ostatni (Zealot – Fanatyk), kończymy go i odblokowujemy HardCore, który już teraz zapowiada się na konkretne wyzwanie dla konkretnych maniaków. Nie będę w tym miejscu pastwił się nad recenzentem Polygami, który w recenzji sam przyznaje że obniżył loty w połowie gry, “znudzony użeraniem się z przeciwnikiem”, powiedzmy po prostu że jeśli ktoś faktycznie szuka SURVIVAL horroru a nie prostackiej, krwawej jatki, to tylko gra z najwyżej zawieszoną poprzeczką sprawia że zaczynamy kombinować z bronią, otoczeniem, zachowaniem przeciwników, itd.

Tak czy siak, kończę ten wpis i wracam do gry. Jak na razie czuję że dostałem dokładnie to, na co czekałem jako fan jedynki – wymagającą, soczystą, przerażającą opowieść i znakomite wyzwanie jakie coraz rzadziej można spotkać w dzisiejszych grach.

Absolutnie polecam!