No i znowu stało się. Zamiast skończyć grać w PUBG-a i zacząć grać w milion innych gier, które na mnie czekają, postanowiłem zagrać w Apex: Legends. Zagrałem jeden raz. Potem drugi raz. Potem trzeci.

Mój aktualny stan w Apex Legends to ponad 100 wygranych i jakieś 200h rozgrywek. Mam maksymalny poziom profilu i zbliżam się do maksymalnego poziomu battle passa. Czemu tak się stało? Czemu tak się znowu stało?

Pozornie Apex to kolejne battle royale, takie samo jak wszystkie inne, może trochę szybsze na pierwszy rzut oka i trochę bardziej kolorowe, ale nie aż tak kolorowe, jak Fortnite.

20 trzyosobowych zespołów ląduje na mapie w uniwersum Titanfalla (które jest mi obojętne), a potem stara się przeżyć do końca dzięki znajdowanym giwerom, zbrojom, dodatkom do broni, granatom i przedmiotom do leczenia. Oraz, czy raczej przede wszystkim – umiejętnościom.

Przed meczem w każdym z trzyosobowych składów następuje nerwowe wybieranie, kto jakim bohaterem będzie grał. Pierwsze dramy, darcie ryja do mikrofonu i rage-quity odbywają się właśnie na tym etapie. To ja chciałem grać Wraith, która umie na chwilę znikać i stawiać portale! Zabrałeś mi Pathfindera, robota, który ma wyciągarkę i który fruwa po mapie! Nie mam zamiaru grać, skoro nie mogę wybrać Bangalore, która zadymia okolicę!

Jedna z moich ulubionych postaci – pan Octane, który po wbiciu sobie strzykawki potrafi biegać nieco szybciej od wszystkich innych

Każdy z bohaterów ma pasywną umiejętność, w miarę szybko odnawiającą się aktywną umiejętność oraz ulta – i tyle. Występują jeszcze różnice w wielkości postaci i (dodane w tym tygodniu) w wytrzymałości największych chłopaków, ale już prędkość poruszania się jest ustandaryzowana.

Tym, co mnie kupiło w Apexie jest niesamowita wręcz płynność, z jaką się w to gra. Bohaterowie poruszają się bezbłędnie, reagują na otoczenie dokładnie tak, jak się tego po nich spodziewam, potrafią się podciągać na krawędzie, a nawet podbiegać po murach… a strzelanie to prawdziwa bajka. Czuć wagę broni i strzałów, trafienia padają dokładnie tam, gdzie chcę, a giwery zaprojektowano i wykonano tak, że nie ma dwóch takich samych.

Nad wszystkim unosi się jeszcze kapitalny system pingowania, który już pojawia się w każdej grze battle royale – możemy zaznaczać na mapie (ale i w swoim inventory) najróżniejsze elementy, a nasza postać wypowiada wtedy na głos związaną z nimi informację. Pokazuję wroga – “widzę wroga”. Pokazuję jakieś miejsce na mapie – “idźmy tutaj”. Pokazuję karabin R-301 w czyjejś pośmiertnej skrzynce – “karabin R-301 tutaj”. Pokazuję karabin R-301 w swoim ekwipunku – “potrzebuję amunicji do karabinu R-301”.

Już samo pingowanie (poza płynnością) zmieniłoby już grę nie do poznania. Zamiast użerać się z dziećmi przez mikrofon, od razu na początku meczu wszystkich wyciszam i polegam wyłącznie na pingach. Ludzie, co ciekawe, najczęściej robią tak samo, a niechętnych pingowaniu graczy jest tak mało, że w ogóle nie przeszkadzają.

Oczywiście ze względu na (nieduże, ale zawsze jakieś) synergie pomiędzy bohaterami, jednoosobowe zespoły nie mają sensu, więc wszyscy zmuszeni są do udziału w 3-osobowych składach. Po pierwszym zdziwieniu przyzwyczaiłem się do tego, a po zmianach wprowadzonych w kolejnych łatkach, dzięki którym mogę teraz zaprosić do teamu randoma, który mi się podobał, nie ma żadnego problemu z szybkim zbudowaniem sprawnego zespołu.

Apex jest bardzo szybki, czasami może nawet za szybki, ale gra mi się w niego wyśmienicie.

Setny level battlepassa za mną, jeszcze dziesięć do wymaksowania. Ciekawe, w co będę grał potem.