Wprawdzie ciężko uznać jednego marudzącego dyrektora sprzedaży za źródło realnych wiadomości, ale w dzisiejszych czasach wszyscy kłamią, więc na potrzeby tego wpisu założę, że mówi prawdę. Niejaki Daryll Still, zajmujący to stanowisko w rosyjskiej firmie 1C Company (ale tylko na rynek brytyjski) tłumaczy, że tradycyjni sprzedawcy stawiają tak mocno na sprawdzone marki, że sami zapędzają się w kozi róg.

Jako przykład podaje King’s Bounty, które za oceanem sprzedało się w wersji pudełkowej w zaledwie 2500 egzemplarzy, podczas gdy sprzedaż elektroniczna (1C się mocno zaprzyjaźniło ze Steamem już wiele lat temu) przebiła ćwierć miliona. W tradycyjnych sklepach, zgodnie z zasadami przyjętymi przez inżyniera Mamonia, wystawia się tylko te gry, w które już wszyscy grali, więc niszówka 1C okupuje dolne półki, gdzie zaglądają tylko prawdziwi entuzjaści.

Daryll oczywiście zapomniał, jak wiele przecen i promocji było w Steamie na King’s Bounty, ale rację ma co do jednego: prawdziwy sklep nigdy nie wystawiłby na prominentne miejsce tego tytułu na cały dzień a nawet tydzień i nie zdecydowałby się na żadne przeceny, bo dałby sobie sam po marży.

Do tradycyjnych argumentów przemawiających za sklepami wirtualnymi dochodzi więc kolejny – możliwość wyeksponowania nawet niszowego tytułu, niedostępna w tradycyjnych sieciach sprzedaży. Nic dziwnego, że nawet mali producenci przechodzą na zawartość elektroniczną. I tylko rynku używek szkoda…