Świetna rozrywka, chociaż w długich dawkach nieco nudnawa.
Jeśli jesteście z pokolenia ośmiobitowców, pamiętacie doskonale zaskoczenie, jakie przeżyliście, gdy wasz bogaty kolega pecetowiec w końcu odpalał color8 na swoim Herculesie i oczom waszym ukazywała się najpiękniejsza gra, jaką kiedykolwiek znaliście, czyli Prince of Persia. Główny bohater skakał, biegał i fechtował z taką maestrią, że swego czasu nie znałem nikogo, kto by w tę grę nie zagrał przynajmniej raz.
Przez kolejne lata marka się umacniała – wyszła dwójka, potem zupełnie fatalna trójka, potem była chwila przerwy na oddech i zaczęła się nowa trylogia z analogicznym postępem: kapitalna jedynka, średnia dwójka, supernudna trójka (tej ostatniej nawet nie miałem już siły skończyć, a kończę sporo gier, więc to jakiś tam wyznacznik). A teraz przychodzi czas na kolejną trylogię i jak na razie historycznie jest tak jak powinno – czyli jedynka jest kapitalna.
O co chodzi w tej grze? Przede wszystkim o akrobatyczne bieganie po skałach. Jest sobie bezimienny koleżka (ta, bezimienny dla kogoś, kto nie umie przeczytać tytułu gry), jest księżniczka Elika, która z nim biega i która jest chyba nawet lepsza w parkourze od niego, bo potrafi na przykład znienacka znaleźć się w powietrzu tuż przed nim i jest Zepsucie, czyli ogarniające cały świat klejące się zło-błoto. Naszym zadaniem jest oczyszczenie świata, a robi się to poprzez dotarcie do wyznaczonego punktu i nastukanie pilnującego go strażnika. Czyli standard nad standardy.
Niestandardowe jest jednak coś innego – po pierwsze niemal od początku możemy łazić gdzie tylko chcemy i czyścić te miejsca, które uznamy za stosowne (mniej więcej, bo do części nie da się dotrzeć, jest przejrzysta mapa), a po drugie jak zaczniemy od prawej, a nie od lewej, to gra się okaże straszliwie trudna. Nie wiem czemu twórcy założyli sobie, że ludzie pójdą od lewej, ale tak założyli, więc dobra rada – idźcie od lewej.
Sam gameplay jest bardzo przyjemny, taki naprawdę łatwy. Bezimienny Prince biega po ścianach gdy tylko ich dotknie nogami, odbija się gdy mu każemy, a jeśli widzi, że gdzieś nie doskoczy, ekran zaczyna szarzeć, a my zaczynamy walić w klawisz Y, żeby Elika podrzuciła go troszkę do przodu. O laskę nie trzeba się w ogóle martwić, jest całkowicie samowystarczalna i tylko czasami przeszkadza przy wykonywaniu ewolucji na drążkach, bo książę na przykład zamienia się z nią miejscami i skacze 5 sekund później niż chcieliśmy.
Większość poziomów poukładana jest w długaśne sekwencje przyczynowo-skutkowe, przy czym system checkpointów zrealizowano kapitalnie, bo za checkpoint służy każda platforma, na której da się stanąć (belki wystające ze ścian się nie liczą). Jeśli spadniemy w przepaść – a zaręczam wam, spadniecie setki razy – na ekranie wyświetla się krótka animacja, jak to dzielna Elika łapie księcia i wracacie na platformę, z której zaczynaliście serię skoków. Proste, miłe, optymalne rozwiązanie.
Czy jest dużo walki tutaj? Nie, walki nie ma prawie w ogóle. Nieliczne sekwencje sprowadzają się do budowania jak najdłuższego kombosa, a jak przeciwnik sparuje któryś cios, to trzeba szybko klepnąć w blok, żeby odbić jego ostrze i zacząć swoje kombo od zera. Często zdarzają się serie po kilka-kilkanaście odbić z każdej strony, co niezmiennie przypomina mi bardzo skillowe walki z oryginalnego Prince’a, a konkretnie tę z grubym strażnikiem, mistrzem fechtunku. Pamiętacie jeszcze?
No ale ja przecież nie o tym, tylko o nowym Prince’ie. Poza tym czyszczeniem i walką jest jeszcze jedna rzecz, która szalenie wkurzała recenzentów najrozmaitszej maści, czyli tak zwany backtracking, rozumiany z grubsza jako przechodzenie tych samych leveli drugi raz. W Prince’ie po oczyszczeniu danego miejsca znikają zło-błotne przeszkadzajki, a zamiast nich pojawiają się błyszczące ziarna, które trzeba zbierać. Tak, trzeba zbierać, bo bez nich Elika nie odblokuje możliwości korzystania z płyt specjalnych określonego koloru <- niezły bełkot, nie? Ale tak to wygląda właśnie, bez ziarenek nie da się skończyć gry, więc kicamy i zbieramy. Potrzeba 540 z 1001, żeby móc dojść do ostatniego bossa, ja bez szczególnego wysiłku zgromadziłem ponad 700, chociaż raz czy dwa opętało mnie na zbieranie i obwąchiwałem cały level ściana po ścianie. Achievement leci co 100 ziarenek, sami rozumiecie.
Tym, co dodatkowo jeszcze wyróżnia nowego Prince’a, jest grafika – gdzieś pomiędzy obrazem, filmem animowanym i klasyczną grą. Ta technika to częściowo cel-shading (takie kolorowanie i cieniowanie obiektów 3D, żeby wyglądały jak animki), a częściowo coś jeszcze innego – w każdym razie wygląda to oszołamiająco. O dziwo oszołamiająca jest też polska wersja, w której Maciej Zakościelny stworzył całkiem przekonującą kreację kompletnie wyluzowanego koleżki. Tak, Prince jest wyluzowany do granic możliwości, co nie wszystkim musi pasować, ja wolę takiego hiperaktywnego gadułę, który nie ma żadnego problemu i wie, że jest totalnie zajebisty, niż nadętego bufona, ale to kwestia gustu.
A dlaczego ten tytuł dobrze nadaje się dla grającego 30-latka? Bo jakbym miał przejść grę na trzy posiedzenia, to zdechłbym z nudów, pól do uzdrowienia jest aż szesnaście, do tego czterech bossów jeszcze, brrrr. A tak – 2-3 poletka dziennia, potem jeszcze pozbierać ziarenka i do łóżeczka koło pierwszej nad ranem. Polecam. Poniżej krótki film, żeby było wiadomo, o czym piszę.