Wpadł calaczek w Splintera. Wpadł okupiony długimi godzinami starań, przekleństw, krwi i potu. Pełne 1000 punktów zrobiło tej grze to, co dobrze skrojony calaczek powinien zrobić – ujawniło jej najmocniejsze strony i dało mi masę wymagającej, trudnej ale bardzo satysfakcjonującej rozrywki.
Co ciekawe, wymaksowanie przygód Sama wysłało na przedwczesną emeryturę opowieści niejakiego Alana. Wake dotarł do mnie w momencie kiedy do pełnego tysiąca Fisherowi brakowało jakiś dwustu punktów i kilku najtrudniejszych do realizacji acziwmentów w Splinter Cell.
Początkowo myślałem, że produkt Ubisoftu wyląduje w archiwum gier prawie-zmaksowanych a horror produkcji Remedy na długo i na dobre zagości w konsoli. Tak jednak się nie stało. Dlaczego…?
Alan Wake w pewnym sensie znudził mi się po trzech wieczorach. Nie jako gra za słaba, łatwa czy niedopracowana. Wręcz przeciwnie. Niby nie ma się czego czepiać. Ale jednak… Główną osią rozgrywki jest opowieść Alana, która jak dla mnie za szybko zaczyna się motać. Jestem prosty chłopak, który lubi proste opowieści z prostym, mądrym zakończeniem. Dlatego też należę do tej połowy ludzkości, która odpadła z oglądania Lostów gdzieś przy 4-5 sezonie… Zwroty akcji, zaskoczenia, zmiany – bardzo proszę, ale z umiarem i sensem. I broń Boże żadnych skoków w czasie, blackoutów, flashforwardów, itd. Tak najprościej załatać dziury w czymś co miało być dobrym scenariuszem.
Historia Wake’a zaczęła się jakoś tak motać, że przestała mnie interesować. W dodatku zniechęcił mnie prosty patent na samą rozgrywkę – trochę kręcenia się za dnia po sztucznie zamkniętych lokacjach, trochę dialogów z innymi postaciami, a wieczorem wioooo – rozwałka ludków z ciemności. I tak co wieczór. Mimo że nie skończyłem jeszcze gry – mam wrażenie że tak będzie wyglądała rozgrywka do końca. Booooooooring.
Po trzech wieczorach z Alanem wróciłem do Sama Fishera i postanowiłem dać mu to na co zasłużył. Full respekt wyrażony tysiącem punktów GS.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie jaram się nowym Splinterem tak jak jaram się na przykład Red Dead Redemption. Nie grałem za dużo w poprzednie części, nie wyczekiwałem dnia premiery w blokach startowych. Kupiłem i zagrałem bo nic innego pod ręką nie było. Ultra fani serii zarzucą jej zbytnie uproszczenia i swoistą komercjalizację. Zgoda, być może. Ale przejście wszystkich dostępnych trybów gry na najwyższych stopniach trudności jest dokładnie takim WYZWANIEM jakie uwielbiam. Wiesz, że dasz radę. Wiesz, że zadanie, choć trudne i mozolne, jest wykonalne. Trzeba się tylko skupić, nie popełniać głupich błędów, nie spieszyć się i realizować krok po kroku małe cele w drodze do zwycięstwa. Moja cierpliwość przeszła prawdziwy egzamin, którego oblania byłem bardzo blisko.
I za to lubię gry. Za ciągłe próbowanie, kombinowanie, rozkminianie. Za każde następne wciśnięcie komendy RETRY. Za szczękościsk i gorycz po kolejnej porażce. Za to magiczne “teraz musi się udać”. Tego nie doświadczy zwykły recenzent, który ma pięć innych gier do obskoczenia w tym miesiącu. Tego nie zrozumie ściągacz spiraconych torrentów, który takich gier ma pięć do obskoczenia w tym tygodniu. To emocje zarezerwowane dla najbardziej pojebanych, radykalnych, upartych maniaków, którzy lubią marnować życie na ulotne acziwmenty i chwilę chwały na swoim blogu. Nic na to nie poradzę…
W pojedynku dwóch Xboxowych ekskluziwów Alan Wake kusi nas klimatem i filmową opowieścią. I fajnie, ale jeśli o to idzie, wciąż wolę filmy i książki. Dobra fabuła jest bardzo ważna w grach, ale jeśli dodatkiem do niej mają być kiepskawe, proste i mało wymagające fragmenty rozgrywki to ja dziękuję. Wybieram Fishera, nawet jeśli nie do końca interesuje mnie czemu, dla kogo i za ile kasuje setki przeciwników. Najważniejsze, że robi to z polotem, taktyką i adrenaliną w moich żyłach…
massca
pytanie: jak maksujesz gry, to posiłkujesz się łok-fru z internetu (np. mapy porozrzucanych itemków do pozbierania, jak np. laptopy w MW i MW2)? czy robisz wszystko bez żadnej pomocy?
Generalnie mam zasade, ze kazda nowa gre przechodze w singlu zupelnie nie patrzac na achievementy. Po prostu gram dla przyjemnosci.
Jesli w trakcie uznam ze gra ma “to coś” to zastanawiam sie nad zmaksowaniem. wtedy czytam sobie o tym co trzeba zrobic, ile to zajmie czasu i jak bedzie trudne. Jesli stwierdze, ze warto, biore sie do roboty i wowczas faktycznie, korzystam z pomocy takich materialow jesli to konieczne. Ale to dotyczy raczej takich osiagniec glupawych, czyli zbieranie przedmiotow z calej mapy. jesli po prostu trzeba sie wykazac skillem, trenuje do oporu az sie uda, i to mi sprawia najwieksza przyjemnosc.
Coopa się fajnie razem robiło, chociaż końcówka z tymi falami przeciwników wlewającymi się (pozornie) bez końca przez drzwi hangaru to zdecydowanie przesadzili.
No i potem jeszcze szybkie przejście całego checkpointa na recruicie, żeby mój BIEDNY MAKSUJĄCY GRY KOLEGA też miał achievementa “Survivor”… 😀 😀 😀
Jak porownacie co-opa w Conviction do Spec Opsow z MW2?
MW2 z Misza nie dalismy rady – brakuje kilku misji na 3 gwiazdki niezbyt nam sie chce je robic biorac pod uwage brak czekpointow i koniecznosc meki 30 minut, zeby zginac w sekunde. W Splinterze jest to rozsadniej zrobione?
“Lostów” – idź mi z tym potworkiem! Lost, Zagubionych, ale nie Lostów
Jedno slowo: respekt.
Kurde, ja do tej pory nie przeszedłem Chaos Theory na pececie 🙂 I już raczej tego nie dokonam, bo przy skradankach uruchamia mi się opcja snu. Podobna dolegliwość dopadła mnie przy Metal Gear Solid i Hitmanie. Jedynie w tym ostatnim Batmanie podobały mi się podchody, może dlatego, że nie były specjalnie wyszukane i nie opanowały całej gry.
Don Simon – wydaje mi się, że coop był bardziej wymagający jak tryb WSPÓŁPRACY jednak w MW2. Oczywiście mówimy o przejściu gry na Realistic (SCC) i misjach SpecOps na 3*.
SCC w coopie na Realistic jest nie tyle trudny, co wymagający skupienia i opanowania przez dwóch graczy. W zasadzie nie mam tam za duzo takich akcji na patencie ” ja MUSZE zrobić to, żebys ty MÓGŁ zrobić tamto”. Po prostu każdy robi swoje, jak dostanie po głowie to woła drugiego żeby go uratował.
MW2 na 3* w specopsach grałem z ziomkiem ktory jest naprawde dobry i rzeczywiście było ciezko momentami. Mam wrazenie w MW2 duzo bardziej liczy sie wypracowanie wspolnej taktyki, bycie blisko i ratowanie siebie co chwile, zaplanowanie kolejnych posunieć itd.
Na pewno pod wzgledem adrenialiny SpecOpsy były bardziej wydajne. SCC bede wspominał raczej jako wysiłek w singlu. No i dodajmy do tego, że niezawodni internauci doszli do optymalnej strategii dla jednego z najtrudniejszych acziwmentow w coopie (przetrwanie 20 fal bez śmierci). wystarczy ustawic sie na konkretnej mapie w konkretnych punktach i kasowac wszystkich kolesi wchozdących przez jedne drzwi na sale.
tak, to jest EXPLOIT, ale jak slusznie zauwazyl jeden z moich kolegow z pracy (tez lowca acziwmentow) – jesli gra daje mi bez czitowania taka mozliwość – wykorzystam ją. zgadzam się z tym w zasadzie.
Rychu – sorry 🙂
A ja mam zupełnie inne podejście – gram w grę, póki sprawia mi to satysfakcję, a achievmenty czy trofea zdobywają się same, przy okazji przechodzenia gry. Granie po skończeniu po to, żeby znaleźć jakieś piórka/laptopy/whatever to zupełnie nie dla mnie. A w multi nie umiem… za dużo nastoletnich koreańczyków.
Mam takie samo podejscie – jak gra bawi, to mozna grac na okraglo, i zadne achiwy czy trophies mnie nie interesuja. Ale co do multi to bym nie przesadzal – jestem po 30stce, i jakos spokojnie daje rade. Na konsoli masz takie same szanse jak kazdy inny z padem, wiec po prostu cwicz, nie szarzuj, kontroluje pole przed Toba i sytuacje za plecami, spokojnie sciagaj przeciwnikow, az powoli pad bedzie przedluzeniem lapek i zaczniesz za kazdym latac z nozem;) (w cod noz to chyba najlepsza bron;p )
Rok już trenuję a maksa od premiery nie zrobiłem. Hehe. Przyłączam się do Wiktora – szacun.