Poczytałem dzisiaj sobie trochę o przejawach (czy raczej – totalnych eksplozjach) nienawiści w sieciowych grach komputerowych i zacząłem się nad tym zastanawiać. Na początek proponuję lekturę tego, leciwego już, ale jakże fantastycznego tekstu: “Bow, nigger” czyli “Pokłoń się, czarnuchu”.

W skrócie – autor, jak zapewne się domyślacie czarnoskóry, został zwyzywany przez współgracza, potem prawie przegrał z nim pojedynek, ale ostatecznie wygrał, po drodze wprowadzając sam siebie w stan nadludzkiej koncentracji – i wkurwienia.

W grach kasynowych i pokerze taki stan ducha nazywa się tiltem i jest całkowicie akceptowalnym elementem rozgrywki. Wsadzenie kogoś na tilta oznacza poirytowanie go do stopnia, w którym przestaje podejmować racjonalne decyzje – co z kolei działa na naszą przewagę. Jeśli jednak gramy dla rozrywki, a zwycięstwo nie przekłada się na żaden element prawdziwego świata – a o to przecież chodzi w grach komputerowych i konsolowych – muszą przecież istnieć jakieś inne powody wyzywania innych ludzi.

Pedał, gej, idę ruchać twoją matkę – to i znacznie więcej zdążyłem przeczytać na ekranie mojego peceta przez wiele lat multiplayerowej młócki na rozmaitych, zwykle otwartych serwerach. Byłem znieważany i obrażany z dwóch powodów – albo dlatego, że byłem za dobry, albo dlatego, że byłem za słaby. Jeśli byłem dobry wśród równych (czyli ludzi o podobnym wyniku), nikt mi nie gratulował, podobnym stopniem zainteresowania cieszyły się moje comebacki, gdy jako najsłabszy zawodnik w tabeli pod koniec rundy s&d (w której nie ma odradzania się) radziłem sobie z połową zespołu przeciwnika – oraz wielkie zwycięstwa, gdy byłem pierwszy w tabeli w wygrywającej drużynie.

Jeśli jednak coś zrobiłem źle, albo zdaniem komentującego skrzywdziłem go w jakiś sposób – na ekran od razu wylewała mi się cała litania gówna. Dodam, że nie gram tylko na polskich serwerach, więc nie jest to problem polski, tylko ogólnoświatowy. Problem, którego pochodną, przyczyną, matką, ojcem, wujkiem, konsekwencją i źródłem jest anonimowy charakter internetu. Nikt mi przecież nie powie na jakichś zawodach sportowych “Ale jesteś chujowy, weź stąd idź”, dominuje raczej atmosfera rywalizacji przyjaznej, wszak nie o kasę gramy, a jedynie dla przyjemności.

W internecie jednak, gdy nie mamy twarzy ani osobowości, wstępuje w nas czysta agresja, którą odpalić można na milion sposobów. To dlatego w grach klasyfikowanych przez amerykański system ratingowy ESRB na początku rozgrywki zawsze pojawia się formułka, że ESRB nie wypowiada się na temat tego, co się może wydarzyć online.

I słusznie, że się nie wypowiada. W każdej grze, w której można coś napisać, mamy gwarancję – wyzwą nas od pedałów, niezależnie od tego jak gramy i z kim. Dlatego też w grach MMO dla dzieci czat jest wyblokowany w stu procentach – nie ma ogólnego kanału, nie ma puszczania wiadomości prywatnych.

Można sobie poklikać w emotikonki jak w simsach i popatrzeć, jak postaci wchodzą w interakcje, ale na tym koniec. Oczywiście jest to w zamyśle zabezpieczenie antypedofilskie, ale służy też całkiem niechcący jako ściana odgradzająca dziecko od całego gówna pływającego w internetowym szambie.

Dlatego właśnie gdy mam grać w grę multiplayer, to zawsze wybieram konsolę. Na konsoli nie ma czata tekstowego, a jak ktoś syczy mi do ucha, żebym wypierdalał z serwera, to ja mu szybko w menu wyłączam ikonkę głośniczka i mam już głęboko w dupie, co sądzi o mojej matce. Nienawiść oczywiście to najgorszy rodzaj paliwa, płonie długo i jasno, więc nieraz dostaję prywatne wiadomości na skrzynkę na Xboxie – ale to pomijalne wobec stale przewijającej się, nieblokowalnej litanii przekleństw w grach pecetowych.

Można narzekać na takie ograniczenie komunikacji, można jęczeć, że zamiast się zżywać z innymi ludźmi, stajemy się armią robotów, która gra ze sobą tylko dlatego, że programy nie umieją jeszcze grać aż tak dobrze jak my.

Ale ja z tymi ludźmi w internecie wcale nie mam ochoty się zżywać.